(...)
Po
przekroczeniu Sanu pod Rozwadowem i Niskiem, 3 Dywizja Grenadierów
pozostała przez jakiś czas na obszarze między Wisłą a Sanem,
obserwując dolny bieg Sanu aż do jego ujścia do Wisły. Jej
zadaniem było odpieranie prób przeprawy wroga na wschodni brzeg
tych rzek.
Następnie dywizję przesunięto wzdłuż Wisły
w kierunku Nowej Aleksandrii. Wróg również posuwał się naprzód,
ale wzdłuż zachodniego brzegu Wisły i Sanu, w kierunku
północno-wschodnim, w kierunku Nowej Aleksandrii i Iwangorodu.
Przez cały ten czas wrogowi udało się zgromadzić wszystkie
jednostki pływające na swoim brzegu, a nam nie zostały ani łodzie,
ani nawet promy.
Poruszanie się wzdłuż Wisły odbywało
się „na bystrzach”, tzn. w miarę posuwania się naprzód jedna
jednostka była kolejno zastępowana przez drugą, tak że w każdym
miejscu wzdłuż brzegu rzeki znajdowały się nasze jednostki gotowe
do odparcia wroga, gdyby próbował się przeprawić. Austriacy mieli
tę przewagę, że skoncentrowali wszystkie środki transportu na
swoim brzegu i dysponowali znaczną liczbą łodzi motorowych, które
nocą cumowały przy naszym brzegu i otrzymywały informacje od
szpiegów, których sieć była doskonale zorganizowana. Pomimo
naszych wysiłków, aby przechwycić te łodzie, gdy cumowały przy
naszym brzegu, organizując zasadzki, nie udało nam się tego
dokonać; Austriakom, jak się wydaje, zawsze udawało się zdobyć
informacje o niebezpieczeństwie.
Oprócz łodzi zwiadowczych
[Austriacy] mieli także opracowany system sygnalizacji, do której
ustalono z góry cały kod, a sygnały podawano na różne sposoby,
które nie wzbudzały większego zainteresowania. Dlatego czasami
rozpalano ogniska i gaszono je w pobliżu wozu, który zatrzymał się
na polu, aby odpocząć, a potem pojawiali się pasterze, którzy
szukali bydła i także rozpalali ogniska, jakby w celu ugotowania
jedzenia. Wiatraki, które nie miały ziarna do zmielenia, nagle
zaczynały się poruszać, ponieważ właściciel „testował” je
po naprawie. Pewnego razu zauważono, że dym wydobywający się z
komina jednej z chat był bardzo jasny i jakoś szczególnie,
okresowo, oświetlony; po zbadaniu okazało się, że pod piecem
znajdowało się lustro, a szyberdach wykonany był z cegieł
odbijających światło do komina. Oświetlenie można było
obserwować, zasłaniając je. Dla żołnierzy niezwykle trudne jest
radzenie sobie z takimi zjawiskami podczas przemieszczania się,
wydaje się więc, że potrzebna jest jakaś agencja, specjalnie
zaprojektowana do walki ze szpiegostwem i pracująca w bliskim
kontakcie z żołnierzami.
Kilka przepraw przed Nową
Aleksandrią pułk astrachański zdołał znaleźć dwie duże
łodzie, wyciągnięte na suchy ląd i starannie ukryte w wąwozie.
Każda z nich mogła unieść na pokład około 40–50 osób. Po
zgłoszeniu tego faktu do dowództwa korpusu, otrzymano rozkaz od
dowódcy korpusu: tajnie przetransportować tymi łodziami w nocy
dwie kompanie w celu przeprowadzenia działań partyzanckich na
zajętym przez wroga brzegu Wisły.
Na dowódcę tej
niebezpiecznej wyprawy wybrałem kapitana Zgurskiego, chociaż w
pułku było wystarczająco dużo ochotników, aby wykonać to
zadanie. Do dwóch kompanii, które wszystkie wyraziły nie tylko
chęć, ale i przyjemność z wyruszenia na tę wyprawę, dołączono
na wniosek kapitana Zgurskiego kilku ochotników, którzy z jakiegoś
powodu mogli się przydać, w tym dwóch Żydów z miejscowej
ludności, którzy przed wojną specjalnie zajmowali się przemytem,
którzy bardzo dobrze znali cały teren nadchodzących akcji i
już udowodnili, że są odważnymi i doskonałymi przewodnikami
podczas nocnych marszów.
Dalsze wydarzenia pokazały, że
mój wybór kapitana Zgurskiego był bardzo trafny; wykazał się on
wybitnymi cechami odważnego, zdecydowanego i wyjątkowo zaradnego
przywódcy partyzanckiego. Dobór pomocników z innych kompanii pułku
przez kapitana Zgurskiego również okazał się bardzo udany:
wybrani przez niego syberyjscy myśliwi potrafili poruszać się nocą
po lasach tak samo, jak w dzień po polu, a żydowscy przemytnicy
okazali się nie tylko doskonałymi przewodnikami, ale także
znawcami terenu i austriackich zwyczajów. Nauczyli oni innych
grenadierów sztuczek, które pomagały im przedostać się przez
tereny zajęte przez wroga. Należy zauważyć, że żydowscy
przemytnicy zwrócili się do kapitana Zgurskiego z prośbą o
wydanie grenadierom rozkazu bezwarunkowego wykonywania ich poleceń w
przypadku niebezpiecznych ruchów, obiecując, że następnie
wyjaśnią powody tych żądań.
Oddział kapitana
Zgurskiego, po tym jak w nocy szczęśliwie przeprawił się przez
Wisłę, zatrzymał się na dzień w lesie, w wąwozie, znanym
najwyraźniej tylko przemytnikom. Śledząc stramtąd ruch wojsk, a
także samochodów i pociągów zaopatrzeniowych przeciwnika, kapitan
Zgurski postanowił zaatakować transport żywności, który
zatrzymał się na noc 3-4 mile od niego. Nocą, otoczywszy konwój i
atakując bez hałasu, pojmał i rozbroił wszystkich ludzi, zjadł
obiad z austriackim urzędnikiem - szefem transportu, rozdał
ludności konie, zniszczył wozy i ładunek, a szefa transportu z
jego ludźmi i małym konwojem wysłał w kierunku przeciwnym do
zamierzonego ruchu, w głębokie miejsce wskazane przez przemytników,
skąd zamknięci w stodole więźniowie nie mogli się szybko
wydostać. Wśród krewnych żydowskich przemytników, którzy
służyli w pułku, było kilku amatorów, którzy chodzili wokół
stodoły z zamkniętymi Austriakami, udając wartowników, aby dać
czas konwojowi, który przywiózł więźniów, na spokojne odejście.
Zaopatrzywszy się następnie w dużą ilość konserw, kapitan
Zgurski udał się na wyprawę do innych lasów, oddalonych o
dwadzieścia mil.
Dwa lub trzy dni później powtórzono
ten sam manewr, ale tym razem przechwycono transport broni palnej,
podpalono go i zdetonowano. Pomimo paniki, jaką wybuch wywołał
wśród Austriaków i przeprowadzonych poszukiwań, kapitanowi
Zgurskiemu udało się i tym razem uciec i ukryć się w opuszczonych
kamieniołomach wskazanych przez przemytników. Stąd słyszał
odgłosy bitwy, która rozpoczęła się w pobliżu Nowej Aleksandrii
i musiał się ukryć, mając na uwadze dużą liczbę żołnierzy
zmierzających w kierunku miejsca rozpoczętej bitwy. Mimo to
znaleźli się tacy, którzy chcieli odnaleźć mój oddział poprzez
pozycję wroga i dostarczyć mi informacje, i udało im się wykonać
to zadanie, o czym opowiem poniżej.
W czasie ataku na
transport ranny został w brzuch moskiewski adwokat, kapitan sztabowy
Ugriczicz-Trebinski, który znajdował się w oddziale i przybył do
pułku w czasie mobilizacji. Pocisk wszedł w brzuch i wyszedł,
pozostawiając widoczne otwory wlotowe i wylotowe. Taka rana nie
pozostawiała żadnej nadziei na wyleczenie, ale mimo to rannego
przewieziono, gdyż nie chciał być przekazany do leczenia na teren
zajęty przez wroga, co mogłoby doprowadzić do śladu oddziału. Ku
zaskoczeniu wszystkich, oficer ten, który pozostał z tak poważną
raną przez kilka dni niemal bez żadnej pomocy medycznej, którego
niesiono na noszach aż do momentu dołączenia do pułku po wyparciu
Austriaków znad Wisły, przeżył i całkowicie wyzdrowiał. Ten
niezwykły przypadek wyzdrowienia z głębokiej rany brzucha można
wytłumaczyć tym, że kula w jakiś cudowny sposób wślizgnęła
się pod górne warstwy brzucha, nie dotykając jego wnętrza.
Za
bohaterskie i zdecydowane działania na terenach zajętych przez
wroga, zniszczenie środków transportu przy użyciu broni palnej,
żołnierz ten został przeze mnie nominowany do odznaczenia bronią
św. Jerzego - i je otrzymał.
Nie mogę nie wspomnieć w
moich wspomnieniach o tych bezinteresownych śmiałkach-bohaterach ,
którzy osobiście przekazywali informacje od kapitana Zgurskiego.
Nastały już solidne mrozy i w ciągu dnia, pod koniec października,
gdy na Wiśle pojawił się już cienki lód, przepłynęli tę
szeroką (ponad 300 sążni) rzekę, mając w zapasie w pęcherzu
byczym jedynie pikowaną kurtkę i manierkę alkoholu lub wódki.
Jeden z tych odważnych ludzi zginął na moich oczach w
następujących okolicznościach: ze stanowiska obserwacyjnego
artylerii donieśli mi, że przez lunetę zauważyli mężczyznę,
który wyszedł z lasu i rzucił się do wody, płynąc w kierunku
naszego brzegu. Zdałem sobie sprawę, że to musi być posłaniec od
kapitana Zgurskiego i pośpieszyłem na brzeg. Nie mieliśmy żadnych
łodzi, więc z ekscytacją obserwowaliśmy, jak pływak zmagał się
z silnym prądem. W końcu udało mu się pokonać prąd, który
spychał go w stronę wrogiego brzegu i zaczął szybko zbliżać się
do naszego. Wychodząc na brzeg, skierował się w moją stronę,
lecz nie zrobił kilku kroków, zatoczył się i upadł. Wszelkie
próby przywrócenia mu funkcji życiowych przez lekarzy i personel
medyczny okazały się nieskuteczne, gdyż wskutek długiego
przebywania w wodzie doszło do zatrzymania akcji serca. Na szyi miał
smołowaną butelkę zawierającą raport kapitana Zgurskiego, a
posłaniec miał przekazać mu szczegóły. W raporcie kapitan
Zgurski pytał o nadchodzące ruchy pułku, aby móc się z nimi
skoordynować i nawiązać połączenie.
W związku z tym
zaistniała konieczność przekazania mu tej informacji, płynąc
ponownie przez Wisłę, a po przepłynięciu odnaleźć go,
korzystając z fragmentarycznych wskazówek dotyczących jego miejsca
pobytu zawartych w raporcie. Dowiedziawszy się o tej potrzebie,
natychmiast, przy ciepłym jeszcze ciele zmarłego, znaleźli się
tacy, którzy chcieli powtórzyć jego niebezpieczny wyczyn.
Pozostawiłem im wybór spośród siebie osoby, która będzie w
stanie wykonać to niebezpieczne zadanie, i podjęcie wszelkich
możliwych środków ostrożności. Wybrany Syberyjczyk postanowił
wypłynąć, gdy zrobiło się ciemno. Zabrał ze sobą tylko pęcherz
byka, kurtkę z moich rzeczy, gdyż mimo niewielkich rozmiarów była
wystarczająco ciepła, trochę smalcu i koniaku, mając nadzieję,
że uda się wykorzystać ubrania zmarłego, pozostawione na drugim
brzegu. Nasmarował się grubo smalcem, rozpalił dwa ogniska na
brzegu i zbadał przebieg rzeki: był on dla niego korzystniejszy niż
dla jego poprzednika (lewy brzeg był łagodniejszy), ale powstało
pytanie: jak odnaleźć oddział Zgurskiego. Co prawda, mieliśmy
pewne przypuszczenia, że na brzegu powinni zostać
pozostawieni pomocnicy pierwszego posłańca, którzy mieli go
powitać, gdy wyjdzie z wody, co się potwierdziło, ale mimo
wszystko trudno było liczyć na to z całkowitą pewnością. Na
szczęście tym razem wszystko poszło dobrze, mój posłaniec został
przywitany, rozgrzany i zaprowadzony do kapitana Zgurskiego.
Natychmiast też zgłosił się na ochotnika, aby ponownie dostarczyć
mi raport, który otrzymałem podczas bitwy pod Nową Aleksandrią,
uderzając mnie niezwykłą odwagą i zaradnością, jakie wykazał,
przekraczając linie bojowe wroga.
Byłem zupełnie
zdziwiony, gdy ten młody człowiek podszedł do mnie i powiedział:
„Mam zaszczyt być wysłanym od kapitana Zgurskiego z raportem.”
Nadal nie mogę pojąć, jak udało mu się przełamać linie
walczących wojsk austriackich i uniknąć niebezpieczeństw, na
które był narażony na każdym kroku. Opowiedziano mi, że na
początku swojej niebezpiecznej eskapady zgłosił się do
austriackiego komendanta i oświadczył, że został zwolniony jako
ranny i przybył na urlop, aby odwiedzić krewnych. Jego dokumenty
pozostały u rosyjskich władz, a on, „ponieważ ziemia tutaj jest
teraz austriacka”, poprosił o instrukcje, co robić. Dostał
pewnego rodzaju zaświadczenie o zamieszkaniu u „krewnych”
wskazanych mu przez wspomnianych żydowskich przemytników. „Zgubił
się” z tym dowodem i znalazł się bliżej frontu, przed Nową
Aleksandrią. Stąd przez dwie noce czołgał się kanałami z wodą,
z których część była już zamarznięta.
Wszystko to można
łatwo przedstawić w opowieści, ale żeby faktycznie odbyć taką
podróż, ryzykując powieszenie za szpiegostwo, trzeba wykazać się
wyjątkową odwagą i zaradnością, a i wtedy pomyślne zakończenie
jest swego rodzaju cudem. Za dostarczenie ważnych raportów w
bitwie, byłem szczególnie rad, tak, że mogłem zarządzić
odznaczenie go Krzyżem Świętego Jerzego.
BITWA U PRZEPRAWY PRZEZ WIŚLE POD NOWĄ ALEKSANDRIĄ
Gdy
powierzony mi oddział zbliżył się do Nowej Aleksandrii, gdzie
miała nastąpić przeprawa przez Wisłę, zastałem już zbudowany
most pontonowy, po którym część oddziałów zdążyła już
przedostać się na zachodni brzeg, wśród nich były głównie
oddziały drugiego rzutu i batalion straży granicznej; Według ich
raportów, wróg wywierał na nich silną presję. Dlatego gdy
zbliżyłem się do mostu, otrzymałem rozkaz przekazany mi przez
dowództwo korpusu, że mam się spieszyć z przeprawą i wesprzeć
oddziały znajdujące się na drugim brzegu.
Tymczasem
poprzedniego wieczoru otrzymałem również rozkaz bezpośrednio ze
sztabu korpusu, od dowódcy korpusu, że powierzony mi oddział
został przydzielony do rezerwy korpusu, a sztab znajdował się na
farmie oddalonej o kilka mil od Nowej Aleksandrii. Nie pamiętam
nazwy farmy. Te rozkazy, które w zasadzie się wzajemnie anulowały,
powodowały nieporozumienia i w związku z tym przykrości dla
mnie.
Przeprawiwszy się na zachodni brzeg Wisły przed
pierwszym sztabem brygady i dywizji, zastałem tam oddziały w bardzo
trudnej sytuacji; niektóre z nich zostały nawet wyparte przez
Austriaków z zajętych pierwotnie pozycji i wycofywały się w
kierunku mostu. Sam most został ostrzelany przez wrogą artylerię,
choć z dużej odległości, jednak zdarzały się przypadki
uszkodzeń pontonów odłamkami, które jednak bardzo szybko i
umiejętnie naprawiali pontoniści, którzy zakładali na uszkodzenia
metalowe korki z gumowymi uszczelkami.
Na zachodnim brzegu
nie było żadnego dowódcy generalnego, nie wiedziałem, jakie tam
są jednostki, pod czyim dowództwem się znajdują i komu i na czyją
prośbę mam udzielać wsparcia. Moją sytuację komplikował fakt,
że jednocześnie otrzymałem instrukcje (choć nie otrzymałem
jeszcze dyspozycji), że mój oddział stanowi rezerwę korpusu i w
związku z tym musi znajdować się pod bezpośrednim dowództwem
dowódcy korpusu. Widząc jednak powagę sytuacji, postanowiłem
działać, nie wdając się w zbędne rozważania, które mogłyby
doprowadzić do wrzucenia wojsk na lewym brzegu, w tym mojego
oddziału, do rzeki.
Przede wszystkim musiałem odbyć
ostrą rozmowę z szefem jednej z jednostek pomocniczych. Powołując
się na fakt, że był tej samej rangi co ja, dowodził osobnym
oddziałem i otrzymał rozkazy od wyższych władz, aby „utrzymać
pozycje do czasu nadejścia wojsk polowych”, co też zadanie
wykonał, wytrwale dążył do mostu, aby przeprawić się z powrotem
na prawy (wschodni) brzeg Wisły. Musiałem powiedzieć, że dowodzę
brygadą z artylerią jako szef oddzielnego oddziału i że mam nie
tylko artylerię, ale także 16 karabinów maszynowych, które już
stoją na czele mostu, i że nie pozwolę nikomu wrócić pod żadnym
pozorem. Nie mogę uznać powierzonego mu zadania za wykonane.
Wierzę, że uda mu się je wykonać tylko wtedy, gdy pokonamy
Austriaków i zmusimy ich do wycofania się z przepraw na znaczną
odległość, a nie wtedy, gdy ostrzelają most i odepchną nasze
wojska.
Przychyliwszy się do moich przekonujących
argumentów, pułkownik poprosił mnie, abym w celu ponownego zajęcia
opuszczonych przez niego terenów, na których pojawili się już
Austriacy, wzmocnił go batalionem uzbrojonym w cztery karabiny
maszynowe, co też uczyniłem. Po złożeniu dowództwu korpusu
meldunku o sytuacji na lewym brzegu Wisły i rozkazach, jakie
wydałem, aby wesprzeć nacierające wojska, nie otrzymałem żadnej
odpowiedzi, dlaczego uznałem je za zatwierdzone.
Było
około 10 rano. Po południu pierwsza brygada naszej dywizji
przekroczyła Wisłę, a dowódca dywizji objął naczelne dowództwo
nad wojskami, znajdującymi się na dużym odcinku rozwinięcia
bojowego przed mostem, a ja zacząłem otrzymywać od niego prośby o
wsparcie tej czy innej części rozwinięcia bojowego. Żądania te
otrzymywałem osobiście telefonicznie od dowódcy dywizji lub od
jego szefa sztabu i nie mając bezpośredniego kontaktu z dowódcą
korpusu, uważałem je w każdym razie za uzgodnione ze sztabem
korpusu i realizowałem je bez przeszkód. Tylko w najbardziej
ekstremalnych przypadkach, które oczywiście nie pozwalały na
najmniejsze opóźnienie, udzielałem wsparcia z własnej inicjatywy,
meldując się dowódcy dywizji przy pierwszej okazji.
Po
tym, jak wysłane przeze mnie posiłki wypełniły swoje zadania,
próbowałem odesłać je z powrotem do rezerwy, ale prawie nigdy się
to nie udawało, ponieważ sytuacja była bardzo trudna i ledwo
mogliśmy się oprzeć wrogowi, który działał tu energicznie,
mając w swym składzie także wojska niemieckie. Bitwa toczyła się
w atmosferze skrajnego napięcia po obu stronach, a jej celem było
uniemożliwienie nam za wszelką cenę umocnienia się na lewym
brzegu Wisły, a tym bardziej rozprzestrzenienia się na zachód,
czując, że los ataku, jaki wojska niemieckie przeprowadziły na
Iwangorod, był z tym związany, gdyż rozprzestrzeniając się na
zachód od przeprawy Nowo-Aleksandryjskiej, znaleźlibyśmy się na
flance Niemców. Ocenialiśmy zaciętą bitwę pod Iwanogrodem na
podstawie odgłosów kanonady dział fortecznych, które docierały
do nas dniem i nocą, oraz nocnego blasku nieustannego i
silnego ostrzału artyleryjskiego tej twierdzy.
Pod koniec
piątego dnia bitwy miałem jeden batalion w rezerwie, ale na
szczęście w tym czasie ofensywna energia wroga została złamana i
zauważono odwrót w niektórych rejonach jego pozycji. W tym czasie
udało mi się nawiązać kontakt telefoniczny ze sztabem korpusu i
przekazałem mu informację o zauważonym przeze mnie w niektórych
rejonach wycofywaniu się Austriaków. Zapytany o stan rezerwy,
dowódca korpusu, dowiedziawszy się, że pozostał tylko jeden
batalion, wyraził niezadowolenie, że rezerwa została wyczerpana
bez jego osobistego rozkazu. Dopiero meldunek dowódcy dywizji, że
bez mojej szybkiej i terminowej pomocy w rejonach, gdzie Austriacy
zyskiwali przewagę, nie zdołałby utrzymać się na lewym brzegu
Wisły, uchronił mnie od nieprzyjemności związanych ze służbą.
Jednocześnie dowódca dywizji zameldował, że jego szef sztabu
każdorazowo meldował szefowi sztabu korpusu o żądaniach, jakie mi
stawiał, i nie napotykając żadnych sprzeciwów, uważał te
meldunki za zatwierdzone.
Podczas późniejszych odpraw w
kwaterze głównej korpusu musiałem powiedzieć, że rezerwa, która
od kilku dni znajdowała się w strefie aktywnego ostrzału
karabinowego na równi z jednostkami bojowymi, nie może być
skutecznie zarządzana drogą telefoniczną w warunkach nowoczesnej
bitwy, toczącej się wiele mil od drugiej strony rzeki, gdy przewody
elektryczne są stale uszkadzane przez ogień wroga. Co więcej,
bierne przyglądanie się sytuacji przez rezerwy, które znajdowały
się na widoku i blisko walczących i krwawiących oddziałów,
wywołałoby niewątpliwie wybuch oburzenia zarówno wśród tych
oddziałów, jak i wśród oddziałów rezerwowych, o czym mówiłem
w duchu najwyższego dogmatu całej armii rosyjskiej: „zgiń sam,
ale ratuj swego towarzysza”.
Kłótnie te wywołały
pewne zamieszanie w moich stosunkach z kwaterą główną korpusu,
której szefem był mój kolega z Akademii i mam powody sądzić, że
z powodu tej szorstkości, a może i z powodu mojej porywczości,
pominięto mnie przy przyznaniu nagrody nie tylko za bitwę pod Nową
Aleksandrią, ale także za zajęcie silnie ufortyfikowanej pozycji
wroga na Wzgórzach Sandomierskich, za co zgodnie ze statutem należał
mi się Order Świętego Jerzego. Mój sukces przypisywano „nie
bezpośredniemu działaniu z użyciem broni, lecz manewrowi z
wejściem na tyły wroga” (zajęcie tartaku), choć cały ten
manewr przyjąłem i wykonałem osobiście, oszczędzając wojskom
niepotrzebnego rozlewu krwi.
Wielu walecznych oficerów i
grenadierów z pułków Astrachańskiego i Fanagoryjskiego poległo w
bitwach pod Nową Aleksandrią. Muszę powiedzieć, że oficerowie
wykazali się nie tylko osobistą odwagą, ale większość z nich
okazała się być dobrze przygotowana do prowadzenia samodzielnej,
długotrwałej, nowoczesnej walki, potrafiąc koordynować ogień z
uderzeniem bagnetem. W tej bitwie wykazali się dużą inicjatywą i
zaradnością. Kilkakrotnie słyszałem nawet, jak grenadierzy w
rozmowach między sobą mówili: „Oficerowie są dobrzy, można z
nimi walczyć”. To zaufanie żołnierzy do swoich dowódców było
bez wątpienia kluczem do zwycięstwa i dzięki temu zaufaniu, mimo
monstrualnych strat w pułkach, nie stracili oni zdolności
bojowych.
Jak już wspomniałem wyżej, podczas przeprawy
na lewy brzeg Wisły musiałem wzmocnić różne odcinki pozycji
bojowej szerokim łukiem obejmującym głowicę mostu, a Austriacy,
głównie ich oddziały węgierskie, wzmocnione przez Niemców,
walczyły uporczywie i z wielką odwagą. Po naszej stronie
znajdowała się znaczna liczba jednostek drugorzędnych i
pomocniczych (straży granicznej), które oczywiście ustępowały
pierwszemu rzutowi pod względem liczebności wojsk
polowych.
Dołączając do linii bojowych, aby pomóc tym
wojskom, oficerowie pułków Astrachańskiego i Fanagoriańskiego, w
większości przypadków nie starsi od kapitana, a nawet młodsi,
potrafili swoim przybyciem dodać odwagi. Dzięki swojej energii i
chęci zwycięstwa nie tylko pomagali wojskom, na które napierał
wróg, utrzymać pozycje, ale w wielu przypadkach przeprowadzali
kontrataki i rozszerzali przyczółek przed mostem. Wiele epizodów
ich odwagi pozostało nieujawnionymi, niektóre już dawno
zapomniałem, ale niektóre są nadal świeże w mojej pamięci i
uważam za swój obowiązek odnotować je w moich wspomnieniach.
W
bitwach pod Nową Aleksandrią wydałem rozkaz kapitanowi S-mu z
dwiema kompaniami, aby zlikwidować przełamanie naszego frontu na
jednej sekcji, wskazując jednocześnie program zadania szybkiego i
brutalnego ciosu, aby zapobiec rozprzestrzenianiu się paniki i
pokonać wroga, który przebił się, nadal tracąc czas na
przygotowywanie ognia, a ja musiałem mu wskazać, że inne oddziały
wroga, które wniknęły dość głęboko i zajęły okoliczne
obiekty, mogą go odeprzeć, to znaczy, że muszę posłać go na
niemal pewną śmierć. Dzielny oficer wcale się tym nie przejął i
spokojnie, uważnie słuchał rozkazu. Powróciwszy do podległych mu
kompanii, kapitan S. wyjaśnił otrzymane zadanie, jego znaczenie, a
także wskazał S. na wyjaśnienie pojawienia się wroga na
skrzydłach, a nawet na tyłach, po czym, zdejmując papachę,
odśpiewał „Ojcze nasz” po rosyjsku, gdyż był katolikiem.
Grenadierzy podjęli modlitwę i, jak mi powiedziano, śpiewali
wszyscy: niewierzący, a nawet katolicy i Żydzi. Modlitwa Pańska
wywarła wielkie wrażenie na wszystkich, którzy jej słuchali.
Śpiewali ją na polu bitwy, przy odgłosie strzałów
artyleryjskich, eksplodujących odłamkach i świszczącym dźwięku
kul ludzie, którzy brali udział w walce na bagnety. Dla wielu z
nich była to ostatnia walka.
Wówczas oddziały rzuciły
się na wroga z taką furią, z bagnetami w gotowości, że nie
odważył się on przyjąć tak szybkiego ciosu i wycofał się,
pomimo wsparcia ogniowego ze strony sąsiadów. Cały atak
przeprowadzono z taką szybkością i determinacją, że straty
poniesione przez waleczne kompanie okazały się mniejsze, niż się
spodziewałem. Z nieznanych mi przyczyn wniosek kapitana S. o
przyznanie Orderu Świętego Jerzego został odrzucony, ale wydaje
się, że po drugim złożeniu wniosku, już po tym, jak zdałem
pułk, otrzymał broń św. Jerzego. Inna kompania Astrachańczyków
również rzuciła się na wroga z bagnetami, a ich młodszy oficer,
podporucznik S., wyskakując naprzód, został poważnie ranny,
odnosząc kilka ran zadanych bronią białą. Za swój wyczyn został
odznaczony bronią św. Jerzego. Trzy lata później, po rewolucji
1917 roku, zmarł, prawdopodobnie w wyniku odniesionych ciężkich
ran.
Podczas kontrataku ciężko ranny został również kapitan
sztabowy Jastrebcew i gdy przenoszono go na punkt opatrunkowy,
otrzymał drugą kulę. Pomimo tego miał jeszcze na tyle silnej
woli, by poinformować mnie o sytuacji w swoim rejonie i wskazać
cele dla artylerii. W trakcie jego transportu do szpitala doszło do
kilku wypadków, zarówno na moście, jak i podczas ładowania do
pociągu na ostatnią chwilę przed odjazdem. Położono go na
noszach na otwartym peronie kolejowym i przewieziono do Brześcia
ledwo żywego. Chociaż przeżył, jego zdrowie uległo trwałemu
uszkodzeniu.
Podporucznik Brodovsky zginął. Ten
znakomity młody oficer wyróżniał się odwagą i rzucał się do
przodu we wszystkich bitwach. W bitwie pod Nową Aleksandrią, aby
pod ciężkim ostrzałem karabinowym utrzymać kompanię w szyku,
ruszył sam do przodu i krzyknął do grenadierów, że „nie
zawróci” i ruszył w kierunku wroga, strzelając w ruchu z
karabinu zabranego zabitemu grenadierowi. Kompania, widząc jego
odwagę i determinację, rzuciła się za nim, lecz dzielny oficer
padł, trafiony kilkoma kulami, zanim grenadierzy do niego dobiegli.
Niestety, w związku z tym, że wszyscy oficerowie w tej kompanii
polegli, wyczyn podporucznika Brodowskiego stał się mi znany
znacznie później, gdy już zdałem pułk. Bardzo żałowałem, że
nie zgłosiłem go do pośmiertnego odznaczenia Orderem Świętego
Jerzego.
Tego samego dnia, w tej samej bitwie, porucznik
Plaszenow został śmiertelnie ranny. Śmierć tego oficera wywarła
na mnie szczególne wrażenie i szczególnie zapisała się w mojej
pamięci z następujących powodów: podczas kierowania jego kompanią
do walki i wydawania mu rozkazów osobiście oraz wyjaśniania misji,
wyczytałem w jego oczach „pieczęć śmierci”. Jest to niezwykłe
i niewytłumaczalne zjawisko, które jednak jest dobrze znane wielu
osobom biorącym udział w wojnie. Nie potrafię wyjaśnić, jak ani
dlaczego, ale kiedy rozmawiałem z tym oficerem i patrzyłem mu w
oczy, nagle stało się dla mnie jasne, że temu człowiekowi nie
zostało już wiele czasu życia. On najwyraźniej odczytał myśl,
która przyszła mi do głowy, i z wyrazem smutku na twarzy spuścił
wzrok. Pół godziny później poszedłem na skraj lasu, dokąd
wysłałem podporucznika Plaszenowa i spotkałem go na leśnej
ścieżce. Podszedł do mnie, przyciskając zakrwawiony bandaż do
szyi. Punkt opatrunkowy znajdował się w odległości mniejszej niż
pół mili i chciał tam dotrzeć osobiście, ale widząc jego
bladość i dużą utratę krwi, kazałem go nieść. W drodze
powrotnej, jakieś trzy kwadranse później, poszedłem na punkt
opatrunkowy, żeby zapytać o jego stan, ale on już nie żył: kula
trafiła w tętnicę i mężczyzna wykrwawił się na
śmierć.
Przeczucie śmierci i „pieczęć śmierci” w
oczach i na twarzy są niewytłumaczalnymi, ale całkowicie realnymi
zjawiskami, które wielu zauważyło w czasie wojny. Osobiście
zaobserwowałem trzy takie przypadki wśród oficerów pułku:
podporucznika Plaszenowa oraz kapitanów Nogowikowa i Sołuchy. Gdy
28 lipca 1914 roku pułk został wysłany z Moskwy na wojnę, wszyscy
oficerowie pułku zauważyli niezwykły wyraz twarzy kapitana
Nogowikowa. Wszyscy wtedy powiedzieli (i on sam to powiedział), że
zostanie zabity, a on osobiście dodał, że to on zostanie zabity
jako pierwszy.
I tak się stało, został śmiertelnie ranny w
brzuch w pierwszej bitwie pod Zamościem 14 sierpnia, a 15 sierpnia
zmarł.
Bardzo mało ludzi ma przeczucie śmierci, a „pieczęć
śmierci” na „skazanym” zauważają jeszcze rzadziej inni.
Wyjątkiem jest kapitan Nogovik, którego „pieczęć śmierci”
widzieli wszyscy oficerowie pułku już po opuszczeniu Moskwy. Wręcz
przeciwnie, śmierć często przychodzi zupełnie niespodziewanie.
Wielokrotnie musiałem rozmawiać z ludźmi, którzy ginęli kilka
minut później, na moich oczach, ale wyraz ich twarzy i oczu nie
różnił się od normalnego. Tak było na przykład z chorążym w
lesie w Górach Sandomierskich, którego zabiła drzazga wyrwana z
drzewa sosnowego ciężkim pociskiem, z którym rozmawiałem
dosłownie minutę przed jego śmiercią.
Zagłębiając
się nieco w mistycyzm, nie mogę nie przypomnieć sobie ostatnich
wakacji pułkowych w Moskwie w 1913 roku. Jesienią tego roku odbyła
się intensywna promocja młodych oficerów w pułku, przybyło
trzynastu nowo promowanych. Święto pułkowe obchodzono w tym roku
wyjątkowo uroczyście, gdyż zbiegło się z otwarciem i
poświęceniem pomnika zmarłego dowódcy pułku, cesarza Aleksandra
III.
Po paradzie, na zakończenie kolacji, dowódca korpusu,
generał Zujew, zebrał wokół siebie nowo przybyłych oficerów
pułku i przemówił do nich w błyskotliwej, porywającej przemowie,
wzywając ich, w razie wojny, której bliskości był pewien, do
czynów na cześć i chwałę Ojczyzny w szeregach walecznego i
jednego z najstarszych pułków Rosji, Astrachańskiego Pułku
Grenadierów, który rozpoczął swoje wyczyny pod osobistym
dowództwem swego założyciela, cesarza Piotra I, w cieniu
sztandaru, który właśnie został zwrócony pułkowi przez
najwyższe odznaczenie cesarza Mikołaja II, a który znajdował się
w muzeum pałacowym. Wzywając młodych oficerów do dokonywania
czynów wojennych, generał Zujew namawiał ich, aby nie wahali się
poświęcić swojego młodego życia dla chwały i honoru Rosji.
Wszyscy obecni byli oczarowani tym wspaniałym i inspirującym
przemówieniem, młodzi oficerowie słuchali z zachwytem w oczach.
Jestem głęboko przekonany, że przemówienie to głęboko zapadło
w dusze młodych oficerów, którzy, nie oszczędzając się,
poświęcili swoje życie w zaciętych bitwach Wielkiej Wojny,
pamiętając wezwanie dowódcy korpusu podczas pierwszego i dla
większości z nich ostatniego święta pułku.
Ośmiu z nich
zginęło lub zostało poważnie rannych w wojnie poprzedzającej
rewolucję. Dwóch zginęło podczas rewolucji, są informacje o
dwóch, którzy przeżyli i są w Ameryce, ale zostali ranni przed
opuszczeniem Rosji, i wreszcie nie ma informacji o ostatnim
trzynastym, ale opuścił on pułk i został przeniesiony do jednej z
naczelnych kwater na rok przed rewolucją i upadkiem armii.
Po zrobieniu tej dygresji, zainspirowanej wspomnieniami ciężkiej bitwy pod Nową Aleksandrią, w której zginęło trzech oficerów wspomnianej klasy z 1913 r. oraz czterech innych, powracam do dalszej prezentacji wydarzeń tej bitwy. Po czterodniowej, a raczej pięciodniowej bitwie, licząc od momentu przekroczenia mostu przez mój oddział (nie pamiętam dokładnie), Austriacy nie wytrzymali przedłużającego się naporu naszych wojsk i część ich oddziałów zaczęła wycofywać się z zajmowanych pozycji wieczorem piątego dnia; przed świtem odwrót nasilił się i przerodził w odwrót generalny. Nasze jednostki pozostawały w tak bliskim kontakcie z Awionetką, że natychmiast zauważyły wycofywanie się wroga i wieczorem ruszyły za nim w pogoń.
O świcie nasza artyleria, zarówno polowa, jak i ciężka, otworzyła silny ogień w kierunku pasa lasu, przez który musiał przejść wycofujący się wróg. My zaś, zbliżając się do pasa pod ostrzałem, otrzymaliśmy rozkaz przerwania pościgu, aby nie znaleźć się pod ostrzałem własnej artylerii. Ostrzeliwując drogi odwrotu wroga i jednocześnie działając na tyłach wycofujących się sił, artyleria wywołała taką panikę wśród Austriaków, że zaczęli oni tłumnie wybiegać z lasu i poddać się, rzucając broń. Więźniowie z przerażeniem mówili, że nie da się wydostać żywym z lasu ani w jednym, ani w drugim kierunku.
Zbliżywszy się do jednej z tych grup, zacząłem przesłuchiwać poddających się po niemiecku. Jednakże jeden podoficer węgierski wyróżnił się spośród nich i zaczął odpowiadać mi czysto po rosyjsku. Ku mojemu zdziwieniu, gdzie nauczył się tak dobrze mówić po rosyjsku, odpowiedział, że podróżował, handlując, w regionie południowo-zachodnim, gdzie takich kupców nazywają „Węgrami”, i że mnie zna, ponieważ mam majątek w guberni połtawskiej, przy głównej drodze z Krzemieńczuga do Kijowa, co było absolutnie prawdą. Tak więc przypuszczenie, że ci podróżujący kupcy byli szpiegami, starannie badającymi region południowo-zachodni, zostało w pełni potwierdzone. Szkoda tylko, że administracja przez wiele lat tolerowała podróże tych fikcyjnych handlarzy i dopiero dwa, trzy lata przed wojną tego typu szpiegostwo zostało zatrzymane, a podróże „Węgrów” zostały wstrzymane.
Po pewnym czasie artyleria przesunęła zasłonę dalej i ruszyliśmy naprzód. Gdy przejeżdżaliśmy przez ostrzeliwany pas lasu, mogliśmy zobaczyć, że ostrzał przyniósł znakomite rezultaty. W lesie było wielu zabitych i rannych, a na jednym polu zobaczyłem niezwykły widok: kilka, chyba nie mniej niż dziesięć trupów koni oficerskich leżało głowami do siebie, sprawiając wrażenie, że oficerowie zebrali się na naradę i stali w kręgu, gdy nagle wśród nich eksplodował pocisk, trafiając konie w głowy. Śmierć była tak szybka, że niektóre konie, padając na kolana, pozostawały w tej pozycji, nie przewracając się na bok. Oczywiście większość jeźdźców zginęła, ale ich ciała zostały zabrane. W innym miejscu kilka osób siedziało obok siebie na skraju rowu, z nogami zwisającymi do wody. Pocisk trafił ich także w głowę, tak że zamarli w pozycji siedzącej, a jeden z nich trzymał w dłoniach paczkę listów pokrytą krwią.
Nie mieliśmy ze sobą kawalerii, ale pościg piechoty trwał aż do późnego wieczora, wyrządzając wrogowi wielkie szkody - gdybyśmy mieli kawalerię, wróg zostałby całkowicie rozbity.
Uważam za konieczne stwierdzenie, że pomimo opisanych powyżej doskonałych wyników osiągniętych przez artylerię podczas ustalania linii, sądzę, że gdyby nie zatrzymanie pościgu piechoty przed tą „kurtyną”, wyniki byłyby prawdopodobnie lepsze. Sądzę, że stało się tak dlatego, iż Austriakom udało się wieczorem przywrócić porządek w wycofujących się oddziałach, a późnym wieczorem zajęli szereg lokalnych pozycji, osłaniając je gęstym łańcuchem karabinów maszynowych, dzięki czemu powstrzymali nasz pościg. Jest możliwe (a nawet bardzo prawdopodobne), że ta pozycja ich straży tylnej została utworzona przy pomocy napływających posiłków, a nie przez same wojska, które zostały pokonane pod Nową Aleksandrią, jako że wojska te otrzymały wytchnienie i możliwość zadomowienia się w terenie. Nie atakowaliśmy tej pozycji wieczorem, mając na uwadze skrajne zmęczenie wojsk, konieczność uporządkowania oddziałów różnych pułków, które zostały pomieszane w poprzedniej bitwie, a co najważniejsze, z powodu braku pocisków i nabojów, których nie można było dostarczyć w wystarczających ilościach przez jedyny most pontonowy, który nie mógł odpowiednio obsłużyć wojsk, które zebrały się na lewym brzegu Wisły piątego dnia bitwy, ani bronią palną, ani niezbędnymi zaopatrzeniem.
Następnego dnia zaatakowaliśmy pozycję straży tylnej zajmowaną przez Austriaków. Nasz atak spotkał się z silnym ogniem karabinów maszynowych, co zmusiło nas do rozwinięcia szyku bojowego, ale przed decydującym atakiem, około godziny 10 rano, Austriacy wycofali się, porzucając znaczną liczbę karabinów maszynowych. Wieczorem tego samego dnia Austriacy spróbowali kontrataku, lecz zostali odparci.
W miarę przemieszczania się naprzód pościg prowadzono, utrzymując kontakt z wrogiem, który wprowadził do akcji nie tylko dużą liczbę karabinów maszynowych, ale także przestarzałe wielkokalibrowe działa brązowe, które najwyraźniej zmierzały na pole bitwy na linii Iwangorod-Nowa-Aleksandria, ale nie zdążyły dotrzeć. Austriacy próbowali ich użyć, aby opóźnić nasz postęp, ale dość łatwo porzucili te działa i karabiny maszynowe.
W nasze ręce trafiło nie mniej niż 100 sztuk tej broni, a także duża liczba karabinów maszynowych i sprzętu telefonicznego. Austriacy mieli dużo karabinów maszynowych, tak, że na każdy zdobycz przypadają 1-2 karabiny maszynowe. Oczywiście, nie polecam żadnych karabinów maszynowych ani armat do nagrody św. Jerzego.
(...)
Codzienne potyczki z austriacką strażą tylną, a czasami dwa razy dziennie, rano i wieczorem, skłoniły mnie do podjęcia decyzji o ataku szerokim frontem, bez zbierania się w wspólną kolumnę marszową na noc. Dzięki takiemu ruchowi pozycje zajmowane przez austriacką straż tylną zostały ominięte przez nasze sąsiednie jednostki, a ruch został opóźniony jedynie w stosunku do odcinka zajętego przez Austriaków. Straty były mniejsze niż w atakach frontalnych i mniej czasu poświęcano na rozstawianie formacji bojowych.
Podczas nocowania na szerokim froncie, co prawda, należało znacznie wzmocnić straże, które niekiedy tworzyły niemal łańcuchy, jak na polu bitwy, ale wówczas pojawiała się możliwość zapewnienia całemu oddziałowi odpoczynku pod dachem, co było niezwykle ważne w obliczu bardzo deszczowej pogody, a grenadierzy bardzo lubili możliwość wysuszenia się w nocy. Ruch na szerokim froncie był również zgodny z taktyką przyjętą przez austriacką straż tylną. Zazwyczaj, decydując się na powstrzymanie nas w jednej lub drugiej pozycji, otwierali ogień artyleryjski z bardzo dużej odległości, używając przestarzałych dział z brązu, które najwyraźniej postanowili poświęcić. Małe oddziały wyposażone w karabiny maszynowe były rozlokowane w ukryciu i ujawniały się dopiero, gdy zbliżyliśmy się na odległość dobrego ognia karabinowego. Następnie, po energicznym ostrzelaniu wszystkich celów, które wydawały im się widoczne, szybko znikały, często porzucając swoje karabiny maszynowe. Mieliśmy nawet pomysł, że uciekli w przygotowanych wcześniej chłopskich wozach, a nawet ubrani w chłopskie ubrania. Brak dużych celów podczas naszej ofensywy na szerokim froncie, zarówno dla wspomnianych wcześniej dział, jak i dla tych rozrzuconych na szerokim froncie zajmowanym przez austriackie karabiny maszynowe, pozbawił je możliwości zadania nam poważniejszych strat.
Następnym miejscem, w którym Austriacy stawili wyjątkowo zacięty opór, było podnóże Gór Sandomierskich, które przecinały trasę naszego marszu w kierunku Krakowa. Porośnięty gęstym lasem łańcuch Gór Sandomierskich, o dużym zboczu ku północy, czyli w naszym kierunku, wydawał się być bardzo poważną przeszkodą.
(...)
Źródło:
1. M.I.Pestrzeckij, Wospomnanija komandira 12go grenadierskogo Astrachanskogo Imperatora Aleksandra III połka, Moskwa 2011
Zdjęcia:
1. Internet