sobota, 15 marca 2025

Z pamiętnika pułkownika... Puławskie wspomnienia dowódcy rosyjskiego 12 Astrachańskiego Pułku Grenadierów z października 1914 r.

 

(...)

Po przekroczeniu Sanu pod Rozwadowem i Niskiem, 3 Dywizja Grenadierów pozostała przez jakiś czas na obszarze między Wisłą a Sanem, obserwując dolny bieg Sanu aż do jego ujścia do Wisły. Jej zadaniem było odpieranie prób przeprawy wroga na wschodni brzeg tych rzek.

                                        Pułkownik Michaił Ilariewicz Pestrzeckij


Następnie dywizję przesunięto wzdłuż Wisły w kierunku Nowej Aleksandrii. Wróg również posuwał się naprzód, ale wzdłuż zachodniego brzegu Wisły i Sanu, w kierunku północno-wschodnim, w kierunku Nowej Aleksandrii i Iwangorodu. Przez cały ten czas wrogowi udało się zgromadzić wszystkie jednostki pływające na swoim brzegu, a nam nie zostały ani łodzie, ani nawet promy.

Poruszanie się wzdłuż Wisły odbywało się „na bystrzach”, tzn. w miarę posuwania się naprzód jedna jednostka była kolejno zastępowana przez drugą, tak że w każdym miejscu wzdłuż brzegu rzeki znajdowały się nasze jednostki gotowe do odparcia wroga, gdyby próbował się przeprawić. Austriacy mieli tę przewagę, że skoncentrowali wszystkie środki transportu na swoim brzegu i dysponowali znaczną liczbą łodzi motorowych, które nocą cumowały przy naszym brzegu i otrzymywały informacje od szpiegów, których sieć była doskonale zorganizowana. Pomimo naszych wysiłków, aby przechwycić te łodzie, gdy cumowały przy naszym brzegu, organizując zasadzki, nie udało nam się tego dokonać; Austriakom, jak się wydaje, zawsze udawało się zdobyć informacje o niebezpieczeństwie.
Oprócz łodzi zwiadowczych [Austriacy] mieli także opracowany system sygnalizacji, do której ustalono z góry cały kod, a sygnały podawano na różne sposoby, które nie wzbudzały większego zainteresowania. Dlatego czasami rozpalano ogniska i gaszono je w pobliżu wozu, który zatrzymał się na polu, aby odpocząć, a potem pojawiali się pasterze, którzy szukali bydła i także rozpalali ogniska, jakby w celu ugotowania jedzenia. Wiatraki, które nie miały ziarna do zmielenia, nagle zaczynały się poruszać, ponieważ właściciel „testował” je po naprawie. Pewnego razu zauważono, że dym wydobywający się z komina jednej z chat był bardzo jasny i jakoś szczególnie, okresowo, oświetlony; po zbadaniu okazało się, że pod piecem znajdowało się lustro, a szyberdach wykonany był z cegieł odbijających światło do komina. Oświetlenie można było obserwować, zasłaniając je. Dla żołnierzy niezwykle trudne jest radzenie sobie z takimi zjawiskami podczas przemieszczania się, wydaje się więc, że potrzebna jest jakaś agencja, specjalnie zaprojektowana do walki ze szpiegostwem i pracująca w bliskim kontakcie z żołnierzami.

Kilka przepraw przed Nową Aleksandrią pułk astrachański zdołał znaleźć dwie duże łodzie, wyciągnięte na suchy ląd i starannie ukryte w wąwozie. Każda z nich mogła unieść na pokład około 40–50 osób. Po zgłoszeniu tego faktu do dowództwa korpusu, otrzymano rozkaz od dowódcy korpusu: tajnie przetransportować tymi łodziami w nocy dwie kompanie w celu przeprowadzenia działań partyzanckich na zajętym przez wroga brzegu Wisły.


 


Na dowódcę tej niebezpiecznej wyprawy wybrałem kapitana Zgurskiego, chociaż w pułku było wystarczająco dużo ochotników, aby wykonać to zadanie. Do dwóch kompanii, które wszystkie wyraziły nie tylko chęć, ale i przyjemność z wyruszenia na tę wyprawę, dołączono na wniosek kapitana Zgurskiego kilku ochotników, którzy z jakiegoś powodu mogli się przydać, w tym dwóch Żydów z miejscowej ludności, którzy przed wojną specjalnie zajmowali się przemytem, ​​którzy bardzo dobrze znali cały teren nadchodzących akcji i już udowodnili, że są odważnymi i doskonałymi przewodnikami podczas nocnych marszów.

Dalsze wydarzenia pokazały, że mój wybór kapitana Zgurskiego był bardzo trafny; wykazał się on wybitnymi cechami odważnego, zdecydowanego i wyjątkowo zaradnego przywódcy partyzanckiego. Dobór pomocników z innych kompanii pułku przez kapitana Zgurskiego również okazał się bardzo udany: wybrani przez niego syberyjscy myśliwi potrafili poruszać się nocą po lasach tak samo, jak w dzień po polu, a żydowscy przemytnicy okazali się nie tylko doskonałymi przewodnikami, ale także znawcami terenu i austriackich zwyczajów. Nauczyli oni innych grenadierów sztuczek, które pomagały im przedostać się przez tereny zajęte przez wroga. Należy zauważyć, że żydowscy przemytnicy zwrócili się do kapitana Zgurskiego z prośbą o wydanie grenadierom rozkazu bezwarunkowego wykonywania ich poleceń w przypadku niebezpiecznych ruchów, obiecując, że następnie wyjaśnią powody tych żądań.

Oddział kapitana Zgurskiego, po tym jak w nocy szczęśliwie przeprawił się przez Wisłę, zatrzymał się na dzień w lesie, w wąwozie, znanym najwyraźniej tylko przemytnikom. Śledząc stramtąd ruch wojsk, a także samochodów i pociągów zaopatrzeniowych przeciwnika, kapitan Zgurski postanowił zaatakować transport żywności, który zatrzymał się na noc 3-4 mile od niego. Nocą, otoczywszy konwój i atakując bez hałasu, pojmał i rozbroił wszystkich ludzi, zjadł obiad z austriackim urzędnikiem - szefem transportu, rozdał ludności konie, zniszczył wozy i ładunek, a szefa transportu z jego ludźmi i małym konwojem wysłał w kierunku przeciwnym do zamierzonego ruchu, w głębokie miejsce wskazane przez przemytników, skąd zamknięci w stodole więźniowie nie mogli się szybko wydostać. Wśród krewnych żydowskich przemytników, którzy służyli w pułku, było kilku amatorów, którzy chodzili wokół stodoły z zamkniętymi Austriakami, udając wartowników, aby dać czas konwojowi, który przywiózł więźniów, na spokojne odejście. Zaopatrzywszy się następnie w dużą ilość konserw, kapitan Zgurski udał się na wyprawę do innych lasów, oddalonych o dwadzieścia mil.


                            Przybliżony obszar działania oddziału kapitana Zgurskiego

Dwa lub trzy dni później powtórzono ten sam manewr, ale tym razem przechwycono transport broni palnej, podpalono go i zdetonowano. Pomimo paniki, jaką wybuch wywołał wśród Austriaków i przeprowadzonych poszukiwań, kapitanowi Zgurskiemu udało się i tym razem uciec i ukryć się w opuszczonych kamieniołomach wskazanych przez przemytników. Stąd słyszał odgłosy bitwy, która rozpoczęła się w pobliżu Nowej Aleksandrii i musiał się ukryć, mając na uwadze dużą liczbę żołnierzy zmierzających w kierunku miejsca rozpoczętej bitwy. Mimo to znaleźli się tacy, którzy chcieli odnaleźć mój oddział poprzez pozycję wroga i dostarczyć mi informacje, i udało im się wykonać to zadanie, o czym opowiem poniżej.

W czasie ataku na transport ranny został w brzuch moskiewski adwokat, kapitan sztabowy Ugriczicz-Trebinski, który znajdował się w oddziale i przybył do pułku w czasie mobilizacji. Pocisk wszedł w brzuch i wyszedł, pozostawiając widoczne otwory wlotowe i wylotowe. Taka rana nie pozostawiała żadnej nadziei na wyleczenie, ale mimo to rannego przewieziono, gdyż nie chciał być przekazany do leczenia na teren zajęty przez wroga, co mogłoby doprowadzić do śladu oddziału. Ku zaskoczeniu wszystkich, oficer ten, który pozostał z tak poważną raną przez kilka dni niemal bez żadnej pomocy medycznej, którego niesiono na noszach aż do momentu dołączenia do pułku po wyparciu Austriaków znad Wisły, przeżył i całkowicie wyzdrowiał. Ten niezwykły przypadek wyzdrowienia z głębokiej rany brzucha można wytłumaczyć tym, że kula w jakiś cudowny sposób wślizgnęła się pod górne warstwy brzucha, nie dotykając jego wnętrza.
Za bohaterskie i zdecydowane działania na terenach zajętych przez wroga, zniszczenie środków transportu przy użyciu broni palnej, żołnierz ten został przeze mnie nominowany do odznaczenia bronią św. Jerzego - i je otrzymał.

Nie mogę nie wspomnieć w moich wspomnieniach o tych bezinteresownych śmiałkach-bohaterach , którzy osobiście przekazywali informacje od kapitana Zgurskiego. Nastały już solidne mrozy i w ciągu dnia, pod koniec października, gdy na Wiśle pojawił się już cienki lód, przepłynęli tę szeroką (ponad 300 sążni) rzekę, mając w zapasie w pęcherzu byczym jedynie pikowaną kurtkę i manierkę alkoholu lub wódki. Jeden z tych odważnych ludzi zginął na moich oczach w następujących okolicznościach: ze stanowiska obserwacyjnego artylerii donieśli mi, że przez lunetę zauważyli mężczyznę, który wyszedł z lasu i rzucił się do wody, płynąc w kierunku naszego brzegu. Zdałem sobie sprawę, że to musi być posłaniec od kapitana Zgurskiego i pośpieszyłem na brzeg. Nie mieliśmy żadnych łodzi, więc z ekscytacją obserwowaliśmy, jak pływak zmagał się z silnym prądem. W końcu udało mu się pokonać prąd, który spychał go w stronę wrogiego brzegu i zaczął szybko zbliżać się do naszego. Wychodząc na brzeg, skierował się w moją stronę, lecz nie zrobił kilku kroków, zatoczył się i upadł. Wszelkie próby przywrócenia mu funkcji życiowych przez lekarzy i personel medyczny okazały się nieskuteczne, gdyż wskutek długiego przebywania w wodzie doszło do zatrzymania akcji serca. Na szyi miał smołowaną butelkę zawierającą raport kapitana Zgurskiego, a posłaniec miał przekazać mu szczegóły. W raporcie kapitan Zgurski pytał o nadchodzące ruchy pułku, aby móc się z nimi skoordynować i nawiązać połączenie.

W związku z tym zaistniała konieczność przekazania mu tej informacji, płynąc ponownie przez Wisłę, a po przepłynięciu odnaleźć go, korzystając z fragmentarycznych wskazówek dotyczących jego miejsca pobytu zawartych w raporcie. Dowiedziawszy się o tej potrzebie, natychmiast, przy ciepłym jeszcze ciele zmarłego, znaleźli się tacy, którzy chcieli powtórzyć jego niebezpieczny wyczyn. Pozostawiłem im wybór spośród siebie osoby, która będzie w stanie wykonać to niebezpieczne zadanie, i podjęcie wszelkich możliwych środków ostrożności. Wybrany Syberyjczyk postanowił wypłynąć, gdy zrobiło się ciemno. Zabrał ze sobą tylko pęcherz byka, kurtkę z moich rzeczy, gdyż mimo niewielkich rozmiarów była wystarczająco ciepła, trochę smalcu i koniaku, mając nadzieję, że uda się wykorzystać ubrania zmarłego, pozostawione na drugim brzegu. Nasmarował się grubo smalcem, rozpalił dwa ogniska na brzegu i zbadał przebieg rzeki: był on dla niego korzystniejszy niż dla jego poprzednika (lewy brzeg był łagodniejszy), ale powstało pytanie: jak odnaleźć oddział Zgurskiego. Co prawda, mieliśmy pewne przypuszczenia, że ​​na brzegu powinni zostać pozostawieni pomocnicy pierwszego posłańca, którzy mieli go powitać, gdy wyjdzie z wody, co się potwierdziło, ale mimo wszystko trudno było liczyć na to z całkowitą pewnością. Na szczęście tym razem wszystko poszło dobrze, mój posłaniec został przywitany, rozgrzany i zaprowadzony do kapitana Zgurskiego. Natychmiast też zgłosił się na ochotnika, aby ponownie dostarczyć mi raport, który otrzymałem podczas bitwy pod Nową Aleksandrią, uderzając mnie niezwykłą odwagą i zaradnością, jakie wykazał, przekraczając linie bojowe wroga.

Byłem zupełnie zdziwiony, gdy ten młody człowiek podszedł do mnie i powiedział: „Mam zaszczyt być wysłanym od kapitana Zgurskiego z raportem.” Nadal nie mogę pojąć, jak udało mu się przełamać linie walczących wojsk austriackich i uniknąć niebezpieczeństw, na które był narażony na każdym kroku. Opowiedziano mi, że na początku swojej niebezpiecznej eskapady zgłosił się do austriackiego komendanta i oświadczył, że został zwolniony jako ranny i przybył na urlop, aby odwiedzić krewnych. Jego dokumenty pozostały u rosyjskich władz, a on, „ponieważ ziemia tutaj jest teraz austriacka”, poprosił o instrukcje, co robić. Dostał pewnego rodzaju zaświadczenie o zamieszkaniu u „krewnych” wskazanych mu przez wspomnianych żydowskich przemytników. „Zgubił się” z tym dowodem i znalazł się bliżej frontu, przed Nową Aleksandrią. Stąd przez dwie noce czołgał się kanałami z wodą, z których część była już zamarznięta.
Wszystko to można łatwo przedstawić w opowieści, ale żeby faktycznie odbyć taką podróż, ryzykując powieszenie za szpiegostwo, trzeba wykazać się wyjątkową odwagą i zaradnością, a i wtedy pomyślne zakończenie jest swego rodzaju cudem. Za dostarczenie ważnych raportów w bitwie, byłem szczególnie rad, tak, że mogłem zarządzić odznaczenie go Krzyżem Świętego Jerzego.

 

BITWA U PRZEPRAWY PRZEZ WIŚLE POD NOWĄ ALEKSANDRIĄ 


Gdy powierzony mi oddział zbliżył się do Nowej Aleksandrii, gdzie miała nastąpić przeprawa przez Wisłę, zastałem już zbudowany most pontonowy, po którym część oddziałów zdążyła już przedostać się na zachodni brzeg, wśród nich były głównie oddziały drugiego rzutu i batalion straży granicznej; Według ich raportów, wróg wywierał na nich silną presję. Dlatego gdy zbliżyłem się do mostu, otrzymałem rozkaz przekazany mi przez dowództwo korpusu, że mam się spieszyć z przeprawą i wesprzeć oddziały znajdujące się na drugim brzegu.

Tymczasem poprzedniego wieczoru otrzymałem również rozkaz bezpośrednio ze sztabu korpusu, od dowódcy korpusu, że powierzony mi oddział został przydzielony do rezerwy korpusu, a sztab znajdował się na farmie oddalonej o kilka mil od Nowej Aleksandrii. Nie pamiętam nazwy farmy. Te rozkazy, które w zasadzie się wzajemnie anulowały, powodowały nieporozumienia i w związku z tym przykrości dla mnie.

 

Przeprawiwszy się na zachodni brzeg Wisły przed pierwszym sztabem brygady i dywizji, zastałem tam oddziały w bardzo trudnej sytuacji; niektóre z nich zostały nawet wyparte przez Austriaków z zajętych pierwotnie pozycji i wycofywały się w kierunku mostu. Sam most został ostrzelany przez wrogą artylerię, choć z dużej odległości, jednak zdarzały się przypadki uszkodzeń pontonów odłamkami, które jednak bardzo szybko i umiejętnie naprawiali pontoniści, którzy zakładali na uszkodzenia metalowe korki z gumowymi uszczelkami.

Na zachodnim brzegu nie było żadnego dowódcy generalnego, nie wiedziałem, jakie tam są jednostki, pod czyim dowództwem się znajdują i komu i na czyją prośbę mam udzielać wsparcia. Moją sytuację komplikował fakt, że jednocześnie otrzymałem instrukcje (choć nie otrzymałem jeszcze dyspozycji), że mój oddział stanowi rezerwę korpusu i w związku z tym musi znajdować się pod bezpośrednim dowództwem dowódcy korpusu. Widząc jednak powagę sytuacji, postanowiłem działać, nie wdając się w zbędne rozważania, które mogłyby doprowadzić do wrzucenia wojsk na lewym brzegu, w tym mojego oddziału, do rzeki.

Przede wszystkim musiałem odbyć ostrą rozmowę z szefem jednej z jednostek pomocniczych. Powołując się na fakt, że był tej samej rangi co ja, dowodził osobnym oddziałem i otrzymał rozkazy od wyższych władz, aby „utrzymać pozycje do czasu nadejścia wojsk polowych”, co też zadanie wykonał, wytrwale dążył do mostu, aby przeprawić się z powrotem na prawy (wschodni) brzeg Wisły. Musiałem powiedzieć, że dowodzę brygadą z artylerią jako szef oddzielnego oddziału i że mam nie tylko artylerię, ale także 16 karabinów maszynowych, które już stoją na czele mostu, i że nie pozwolę nikomu wrócić pod żadnym pozorem. Nie mogę uznać powierzonego mu zadania za wykonane. Wierzę, że uda mu się je wykonać tylko wtedy, gdy pokonamy Austriaków i zmusimy ich do wycofania się z przepraw na znaczną odległość, a nie wtedy, gdy ostrzelają most i odepchną nasze wojska.

Przychyliwszy się do moich przekonujących argumentów, pułkownik poprosił mnie, abym w celu ponownego zajęcia opuszczonych przez niego terenów, na których pojawili się już Austriacy, wzmocnił go batalionem uzbrojonym w cztery karabiny maszynowe, co też uczyniłem. Po złożeniu dowództwu korpusu meldunku o sytuacji na lewym brzegu Wisły i rozkazach, jakie wydałem, aby wesprzeć nacierające wojska, nie otrzymałem żadnej odpowiedzi, dlaczego uznałem je za zatwierdzone.

Było około 10 rano. Po południu pierwsza brygada naszej dywizji przekroczyła Wisłę, a dowódca dywizji objął naczelne dowództwo nad wojskami, znajdującymi się na dużym odcinku rozwinięcia bojowego przed mostem, a ja zacząłem otrzymywać od niego prośby o wsparcie tej czy innej części rozwinięcia bojowego. Żądania te otrzymywałem osobiście telefonicznie od dowódcy dywizji lub od jego szefa sztabu i nie mając bezpośredniego kontaktu z dowódcą korpusu, uważałem je w każdym razie za uzgodnione ze sztabem korpusu i realizowałem je bez przeszkód. Tylko w najbardziej ekstremalnych przypadkach, które oczywiście nie pozwalały na najmniejsze opóźnienie, udzielałem wsparcia z własnej inicjatywy, meldując się dowódcy dywizji przy pierwszej okazji.

Po tym, jak wysłane przeze mnie posiłki wypełniły swoje zadania, próbowałem odesłać je z powrotem do rezerwy, ale prawie nigdy się to nie udawało, ponieważ sytuacja była bardzo trudna i ledwo mogliśmy się oprzeć wrogowi, który działał tu energicznie, mając w swym składzie także wojska niemieckie. Bitwa toczyła się w atmosferze skrajnego napięcia po obu stronach, a jej celem było uniemożliwienie nam za wszelką cenę umocnienia się na lewym brzegu Wisły, a tym bardziej rozprzestrzenienia się na zachód, czując, że los ataku, jaki wojska niemieckie przeprowadziły na Iwangorod, był z tym związany, gdyż rozprzestrzeniając się na zachód od przeprawy Nowo-Aleksandryjskiej, znaleźlibyśmy się na flance Niemców. Ocenialiśmy zaciętą bitwę pod Iwanogrodem na podstawie odgłosów kanonady dział fortecznych, które docierały do ​​nas dniem i nocą, oraz nocnego blasku nieustannego i silnego ostrzału artyleryjskiego tej twierdzy.



Pod koniec piątego dnia bitwy miałem jeden batalion w rezerwie, ale na szczęście w tym czasie ofensywna energia wroga została złamana i zauważono odwrót w niektórych rejonach jego pozycji. W tym czasie udało mi się nawiązać kontakt telefoniczny ze sztabem korpusu i przekazałem mu informację o zauważonym przeze mnie w niektórych rejonach wycofywaniu się Austriaków. Zapytany o stan rezerwy, dowódca korpusu, dowiedziawszy się, że pozostał tylko jeden batalion, wyraził niezadowolenie, że rezerwa została wyczerpana bez jego osobistego rozkazu. Dopiero meldunek dowódcy dywizji, że bez mojej szybkiej i terminowej pomocy w rejonach, gdzie Austriacy zyskiwali przewagę, nie zdołałby utrzymać się na lewym brzegu Wisły, uchronił mnie od nieprzyjemności związanych ze służbą. Jednocześnie dowódca dywizji zameldował, że jego szef sztabu każdorazowo meldował szefowi sztabu korpusu o żądaniach, jakie mi stawiał, i nie napotykając żadnych sprzeciwów, uważał te meldunki za zatwierdzone.

Podczas późniejszych odpraw w kwaterze głównej korpusu musiałem powiedzieć, że rezerwa, która od kilku dni znajdowała się w strefie aktywnego ostrzału karabinowego na równi z jednostkami bojowymi, nie może być skutecznie zarządzana drogą telefoniczną w warunkach nowoczesnej bitwy, toczącej się wiele mil od drugiej strony rzeki, gdy przewody elektryczne są stale uszkadzane przez ogień wroga. Co więcej, bierne przyglądanie się sytuacji przez rezerwy, które znajdowały się na widoku i blisko walczących i krwawiących oddziałów, wywołałoby niewątpliwie wybuch oburzenia zarówno wśród tych oddziałów, jak i wśród oddziałów rezerwowych, o czym mówiłem w duchu najwyższego dogmatu całej armii rosyjskiej: „zgiń sam, ale ratuj swego towarzysza”.

Kłótnie te wywołały pewne zamieszanie w moich stosunkach z kwaterą główną korpusu, której szefem był mój kolega z Akademii i mam powody sądzić, że z powodu tej szorstkości, a może i z powodu mojej porywczości, pominięto mnie przy przyznaniu nagrody nie tylko za bitwę pod Nową Aleksandrią, ale także za zajęcie silnie ufortyfikowanej pozycji wroga na Wzgórzach Sandomierskich, za co zgodnie ze statutem należał mi się Order Świętego Jerzego. Mój sukces przypisywano „nie bezpośredniemu działaniu z użyciem broni, lecz manewrowi z wejściem na tyły wroga” (zajęcie tartaku), choć cały ten manewr przyjąłem i wykonałem osobiście, oszczędzając wojskom niepotrzebnego rozlewu krwi.

Wielu walecznych oficerów i grenadierów z pułków Astrachańskiego i Fanagoryjskiego poległo w bitwach pod Nową Aleksandrią. Muszę powiedzieć, że oficerowie wykazali się nie tylko osobistą odwagą, ale większość z nich okazała się być dobrze przygotowana do prowadzenia samodzielnej, długotrwałej, nowoczesnej walki, potrafiąc koordynować ogień z uderzeniem bagnetem. W tej bitwie wykazali się dużą inicjatywą i zaradnością. Kilkakrotnie słyszałem nawet, jak grenadierzy w rozmowach między sobą mówili: „Oficerowie są dobrzy, można z nimi walczyć”. To zaufanie żołnierzy do swoich dowódców było bez wątpienia kluczem do zwycięstwa i dzięki temu zaufaniu, mimo monstrualnych strat w pułkach, nie stracili oni zdolności bojowych.

Jak już wspomniałem wyżej, podczas przeprawy na lewy brzeg Wisły musiałem wzmocnić różne odcinki pozycji bojowej szerokim łukiem obejmującym głowicę mostu, a Austriacy, głównie ich oddziały węgierskie, wzmocnione przez Niemców, walczyły uporczywie i z wielką odwagą. Po naszej stronie znajdowała się znaczna liczba jednostek drugorzędnych i pomocniczych (straży granicznej), które oczywiście ustępowały pierwszemu rzutowi pod względem liczebności wojsk polowych.

Dołączając do linii bojowych, aby pomóc tym wojskom, oficerowie pułków Astrachańskiego i Fanagoriańskiego, w większości przypadków nie starsi od kapitana, a nawet młodsi, potrafili swoim przybyciem dodać odwagi. Dzięki swojej energii i chęci zwycięstwa nie tylko pomagali wojskom, na które napierał wróg, utrzymać pozycje, ale w wielu przypadkach przeprowadzali kontrataki i rozszerzali przyczółek przed mostem. Wiele epizodów ich odwagi pozostało nieujawnionymi, niektóre już dawno zapomniałem, ale niektóre są nadal świeże w mojej pamięci i uważam za swój obowiązek odnotować je w moich wspomnieniach.

W bitwach pod Nową Aleksandrią wydałem rozkaz kapitanowi S-mu z dwiema kompaniami, aby zlikwidować przełamanie naszego frontu na jednej sekcji, wskazując jednocześnie program zadania szybkiego i brutalnego ciosu, aby zapobiec rozprzestrzenianiu się paniki i pokonać wroga, który przebił się, nadal tracąc czas na przygotowywanie ognia, a ja musiałem mu wskazać, że inne oddziały wroga, które wniknęły dość głęboko i zajęły okoliczne obiekty, mogą go odeprzeć, to znaczy, że muszę posłać go na niemal pewną śmierć. Dzielny oficer wcale się tym nie przejął i spokojnie, uważnie słuchał rozkazu. Powróciwszy do podległych mu kompanii, kapitan S. wyjaśnił otrzymane zadanie, jego znaczenie, a także wskazał S. na wyjaśnienie pojawienia się wroga na skrzydłach, a nawet na tyłach, po czym, zdejmując papachę, odśpiewał „Ojcze nasz” po rosyjsku, gdyż był katolikiem. Grenadierzy podjęli modlitwę i, jak mi powiedziano, śpiewali wszyscy: niewierzący, a nawet katolicy i Żydzi. Modlitwa Pańska wywarła wielkie wrażenie na wszystkich, którzy jej słuchali. Śpiewali ją na polu bitwy, przy odgłosie strzałów artyleryjskich, eksplodujących odłamkach i świszczącym dźwięku kul ludzie, którzy brali udział w walce na bagnety. Dla wielu z nich była to ostatnia walka.

Wówczas oddziały rzuciły się na wroga z taką furią, z bagnetami w gotowości, że nie odważył się on przyjąć tak szybkiego ciosu i wycofał się, pomimo wsparcia ogniowego ze strony sąsiadów. Cały atak przeprowadzono z taką szybkością i determinacją, że straty poniesione przez waleczne kompanie okazały się mniejsze, niż się spodziewałem. Z nieznanych mi przyczyn wniosek kapitana S. o przyznanie Orderu Świętego Jerzego został odrzucony, ale wydaje się, że po drugim złożeniu wniosku, już po tym, jak zdałem pułk, otrzymał broń św. Jerzego. Inna kompania Astrachańczyków również rzuciła się na wroga z bagnetami, a ich młodszy oficer, podporucznik S., wyskakując naprzód, został poważnie ranny, odnosząc kilka ran zadanych bronią białą. Za swój wyczyn został odznaczony bronią św. Jerzego. Trzy lata później, po rewolucji 1917 roku, zmarł, prawdopodobnie w wyniku odniesionych ciężkich ran.
Podczas kontrataku ciężko ranny został również kapitan sztabowy Jastrebcew i gdy przenoszono go na punkt opatrunkowy, otrzymał drugą kulę. Pomimo tego miał jeszcze na tyle silnej woli, by poinformować mnie o sytuacji w swoim rejonie i wskazać cele dla artylerii. W trakcie jego transportu do szpitala doszło do kilku wypadków, zarówno na moście, jak i podczas ładowania do pociągu na ostatnią chwilę przed odjazdem. Położono go na noszach na otwartym peronie kolejowym i przewieziono do Brześcia ledwo żywego. Chociaż przeżył, jego zdrowie uległo trwałemu uszkodzeniu.

Podporucznik Brodovsky zginął. Ten znakomity młody oficer wyróżniał się odwagą i rzucał się do przodu we wszystkich bitwach. W bitwie pod Nową Aleksandrią, aby pod ciężkim ostrzałem karabinowym utrzymać kompanię w szyku, ruszył sam do przodu i krzyknął do grenadierów, że „nie zawróci” i ruszył w kierunku wroga, strzelając w ruchu z karabinu zabranego zabitemu grenadierowi. Kompania, widząc jego odwagę i determinację, rzuciła się za nim, lecz dzielny oficer padł, trafiony kilkoma kulami, zanim grenadierzy do niego dobiegli. Niestety, w związku z tym, że wszyscy oficerowie w tej kompanii polegli, wyczyn podporucznika Brodowskiego stał się mi znany znacznie później, gdy już zdałem pułk. Bardzo żałowałem, że nie zgłosiłem go do pośmiertnego odznaczenia Orderem Świętego Jerzego.

Tego samego dnia, w tej samej bitwie, porucznik Plaszenow został śmiertelnie ranny. Śmierć tego oficera wywarła na mnie szczególne wrażenie i szczególnie zapisała się w mojej pamięci z następujących powodów: podczas kierowania jego kompanią do walki i wydawania mu rozkazów osobiście oraz wyjaśniania misji, wyczytałem w jego oczach „pieczęć śmierci”. Jest to niezwykłe i niewytłumaczalne zjawisko, które jednak jest dobrze znane wielu osobom biorącym udział w wojnie. Nie potrafię wyjaśnić, jak ani dlaczego, ale kiedy rozmawiałem z tym oficerem i patrzyłem mu w oczy, nagle stało się dla mnie jasne, że temu człowiekowi nie zostało już wiele czasu życia. On najwyraźniej odczytał myśl, która przyszła mi do głowy, i z wyrazem smutku na twarzy spuścił wzrok. Pół godziny później poszedłem na skraj lasu, dokąd wysłałem podporucznika Plaszenowa i spotkałem go na leśnej ścieżce. Podszedł do mnie, przyciskając zakrwawiony bandaż do szyi. Punkt opatrunkowy znajdował się w odległości mniejszej niż pół mili i chciał tam dotrzeć osobiście, ale widząc jego bladość i dużą utratę krwi, kazałem go nieść. W drodze powrotnej, jakieś trzy kwadranse później, poszedłem na punkt opatrunkowy, żeby zapytać o jego stan, ale on już nie żył: kula trafiła w tętnicę i mężczyzna wykrwawił się na śmierć.

Przeczucie śmierci i „pieczęć śmierci” w oczach i na twarzy są niewytłumaczalnymi, ale całkowicie realnymi zjawiskami, które wielu zauważyło w czasie wojny. Osobiście zaobserwowałem trzy takie przypadki wśród oficerów pułku: podporucznika Plaszenowa oraz kapitanów Nogowikowa i Sołuchy. Gdy 28 lipca 1914 roku pułk został wysłany z Moskwy na wojnę, wszyscy oficerowie pułku zauważyli niezwykły wyraz twarzy kapitana Nogowikowa. Wszyscy wtedy powiedzieli (i on sam to powiedział), że zostanie zabity, a on osobiście dodał, że to on zostanie zabity jako pierwszy.
I tak się stało, został śmiertelnie ranny w brzuch w pierwszej bitwie pod Zamościem 14 sierpnia, a 15 sierpnia zmarł.
Bardzo mało ludzi ma przeczucie śmierci, a „pieczęć śmierci” na „skazanym” zauważają jeszcze rzadziej inni. Wyjątkiem jest kapitan Nogovik, którego „pieczęć śmierci” widzieli wszyscy oficerowie pułku już po opuszczeniu Moskwy. Wręcz przeciwnie, śmierć często przychodzi zupełnie niespodziewanie. Wielokrotnie musiałem rozmawiać z ludźmi, którzy ginęli kilka minut później, na moich oczach, ale wyraz ich twarzy i oczu nie różnił się od normalnego. Tak było na przykład z chorążym w lesie w Górach Sandomierskich, którego zabiła drzazga wyrwana z drzewa sosnowego ciężkim pociskiem, z którym rozmawiałem dosłownie minutę przed jego śmiercią.

Zagłębiając się nieco w mistycyzm, nie mogę nie przypomnieć sobie ostatnich wakacji pułkowych w Moskwie w 1913 roku. Jesienią tego roku odbyła się intensywna promocja młodych oficerów w pułku, przybyło trzynastu nowo promowanych. Święto pułkowe obchodzono w tym roku wyjątkowo uroczyście, gdyż zbiegło się z otwarciem i poświęceniem pomnika zmarłego dowódcy pułku, cesarza Aleksandra III.
Po paradzie, na zakończenie kolacji, dowódca korpusu, generał Zujew, zebrał wokół siebie nowo przybyłych oficerów pułku i przemówił do nich w błyskotliwej, porywającej przemowie, wzywając ich, w razie wojny, której bliskości był pewien, do czynów na cześć i chwałę Ojczyzny w szeregach walecznego i jednego z najstarszych pułków Rosji, Astrachańskiego Pułku Grenadierów, który rozpoczął swoje wyczyny pod osobistym dowództwem swego założyciela, cesarza Piotra I, w cieniu sztandaru, który właśnie został zwrócony pułkowi przez najwyższe odznaczenie cesarza Mikołaja II, a który znajdował się w muzeum pałacowym. Wzywając młodych oficerów do dokonywania czynów wojennych, generał Zujew namawiał ich, aby nie wahali się poświęcić swojego młodego życia dla chwały i honoru Rosji. Wszyscy obecni byli oczarowani tym wspaniałym i inspirującym przemówieniem, młodzi oficerowie słuchali z zachwytem w oczach. Jestem głęboko przekonany, że przemówienie to głęboko zapadło w dusze młodych oficerów, którzy, nie oszczędzając się, poświęcili swoje życie w zaciętych bitwach Wielkiej Wojny, pamiętając wezwanie dowódcy korpusu podczas pierwszego i dla większości z nich ostatniego święta pułku.
Ośmiu z nich zginęło lub zostało poważnie rannych w wojnie poprzedzającej rewolucję. Dwóch zginęło podczas rewolucji, są informacje o dwóch, którzy przeżyli i są w Ameryce, ale zostali ranni przed opuszczeniem Rosji, i wreszcie nie ma informacji o ostatnim trzynastym, ale opuścił on pułk i został przeniesiony do jednej z naczelnych kwater na rok przed rewolucją i upadkiem armii.



Po zrobieniu tej dygresji, zainspirowanej wspomnieniami ciężkiej bitwy pod Nową Aleksandrią, w której zginęło trzech oficerów wspomnianej klasy z 1913 r. oraz czterech innych, powracam do dalszej prezentacji wydarzeń tej bitwy. Po czterodniowej, a raczej pięciodniowej bitwie, licząc od momentu przekroczenia mostu przez mój oddział (nie pamiętam dokładnie), Austriacy nie wytrzymali przedłużającego się naporu naszych wojsk i część ich oddziałów zaczęła wycofywać się z zajmowanych pozycji wieczorem piątego dnia; przed świtem odwrót nasilił się i przerodził w odwrót generalny. Nasze jednostki pozostawały w tak bliskim kontakcie z Awionetką, że natychmiast zauważyły wycofywanie się wroga i wieczorem ruszyły za nim w pogoń.

O świcie nasza artyleria, zarówno polowa, jak i ciężka, otworzyła silny ogień w kierunku pasa lasu, przez który musiał przejść wycofujący się wróg. My zaś, zbliżając się do pasa pod ostrzałem, otrzymaliśmy rozkaz przerwania pościgu, aby nie znaleźć się pod ostrzałem własnej artylerii. Ostrzeliwując drogi odwrotu wroga i jednocześnie działając na tyłach wycofujących się sił, artyleria wywołała taką panikę wśród Austriaków, że zaczęli oni tłumnie wybiegać z lasu i poddać się, rzucając broń. Więźniowie z przerażeniem mówili, że nie da się wydostać żywym z lasu ani w jednym, ani w drugim kierunku.
Zbliżywszy się do jednej z tych grup, zacząłem przesłuchiwać poddających się po niemiecku. Jednakże jeden podoficer węgierski wyróżnił się spośród nich i zaczął odpowiadać mi czysto po rosyjsku. Ku mojemu zdziwieniu, gdzie nauczył się tak dobrze mówić po rosyjsku, odpowiedział, że podróżował, handlując, w regionie południowo-zachodnim, gdzie takich kupców nazywają „Węgrami”, i że mnie zna, ponieważ mam majątek w guberni połtawskiej, przy głównej drodze z Krzemieńczuga do Kijowa, co było absolutnie prawdą. Tak więc przypuszczenie, że ci podróżujący kupcy byli szpiegami, starannie badającymi region południowo-zachodni, zostało w pełni potwierdzone. Szkoda tylko, że administracja przez wiele lat tolerowała podróże tych fikcyjnych handlarzy i dopiero dwa, trzy lata przed wojną tego typu szpiegostwo zostało zatrzymane, a podróże „Węgrów” zostały wstrzymane.

Po pewnym czasie artyleria przesunęła zasłonę dalej i ruszyliśmy naprzód. Gdy przejeżdżaliśmy przez ostrzeliwany pas lasu, mogliśmy zobaczyć, że ostrzał przyniósł znakomite rezultaty. W lesie było wielu zabitych i rannych, a na jednym polu zobaczyłem niezwykły widok: kilka, chyba nie mniej niż dziesięć trupów koni oficerskich leżało głowami do siebie, sprawiając wrażenie, że oficerowie zebrali się na naradę i stali w kręgu, gdy nagle wśród nich eksplodował pocisk, trafiając konie w głowy. Śmierć była tak szybka, że ​​niektóre konie, padając na kolana, pozostawały w tej pozycji, nie przewracając się na bok. Oczywiście większość jeźdźców zginęła, ale ich ciała zostały zabrane. W innym miejscu kilka osób siedziało obok siebie na skraju rowu, z nogami zwisającymi do wody. Pocisk trafił ich także w głowę, tak że zamarli w pozycji siedzącej, a jeden z nich trzymał w dłoniach paczkę listów pokrytą krwią.

Nie mieliśmy ze sobą kawalerii, ale pościg piechoty trwał aż do późnego wieczora, wyrządzając wrogowi wielkie szkody - gdybyśmy mieli kawalerię, wróg zostałby całkowicie rozbity.

Uważam za konieczne stwierdzenie, że pomimo opisanych powyżej doskonałych wyników osiągniętych przez artylerię podczas ustalania linii, sądzę, że gdyby nie zatrzymanie pościgu piechoty przed tą „kurtyną”, wyniki byłyby prawdopodobnie lepsze. Sądzę, że stało się tak dlatego, iż Austriakom udało się wieczorem przywrócić porządek w wycofujących się oddziałach, a późnym wieczorem zajęli szereg lokalnych pozycji, osłaniając je gęstym łańcuchem karabinów maszynowych, dzięki czemu powstrzymali nasz pościg. Jest możliwe (a nawet bardzo prawdopodobne), że ta pozycja ich straży tylnej została utworzona przy pomocy napływających posiłków, a nie przez same wojska, które zostały pokonane pod Nową Aleksandrią, jako że wojska te otrzymały wytchnienie i możliwość zadomowienia się w terenie. Nie atakowaliśmy tej pozycji wieczorem, mając na uwadze skrajne zmęczenie wojsk, konieczność uporządkowania oddziałów różnych pułków, które zostały pomieszane w poprzedniej bitwie, a co najważniejsze, z powodu braku pocisków i nabojów, których nie można było dostarczyć w wystarczających ilościach przez jedyny most pontonowy, który nie mógł odpowiednio obsłużyć wojsk, które zebrały się na lewym brzegu Wisły piątego dnia bitwy, ani bronią palną, ani niezbędnymi zaopatrzeniem.

Następnego dnia zaatakowaliśmy pozycję straży tylnej zajmowaną przez Austriaków. Nasz atak spotkał się z silnym ogniem karabinów maszynowych, co zmusiło nas do rozwinięcia szyku bojowego, ale przed decydującym atakiem, około godziny 10 rano, Austriacy wycofali się, porzucając znaczną liczbę karabinów maszynowych. Wieczorem tego samego dnia Austriacy spróbowali kontrataku, lecz zostali odparci.

W miarę przemieszczania się naprzód pościg prowadzono, utrzymując kontakt z wrogiem, który wprowadził do akcji nie tylko dużą liczbę karabinów maszynowych, ale także przestarzałe wielkokalibrowe działa brązowe, które najwyraźniej zmierzały na pole bitwy na linii Iwangorod-Nowa-Aleksandria, ale nie zdążyły dotrzeć. Austriacy próbowali ich użyć, aby opóźnić nasz postęp, ale dość łatwo porzucili te działa i karabiny maszynowe.
W nasze ręce trafiło nie mniej niż 100 sztuk tej broni, a także duża liczba karabinów maszynowych i sprzętu telefonicznego. Austriacy mieli dużo karabinów maszynowych, tak, że na każdy zdobycz przypadają 1-2 karabiny maszynowe. Oczywiście, nie polecam żadnych karabinów maszynowych ani armat do nagrody św. Jerzego.

(...)

Codzienne potyczki z austriacką strażą tylną, a czasami dwa razy dziennie, rano i wieczorem, skłoniły mnie do podjęcia decyzji o ataku szerokim frontem, bez zbierania się w wspólną kolumnę marszową na noc. Dzięki takiemu ruchowi pozycje zajmowane przez austriacką straż tylną zostały ominięte przez nasze sąsiednie jednostki, a ruch został opóźniony jedynie w stosunku do odcinka zajętego przez Austriaków. Straty były mniejsze niż w atakach frontalnych i mniej czasu poświęcano na rozstawianie formacji bojowych.
Podczas nocowania na szerokim froncie, co prawda, należało znacznie wzmocnić straże, które niekiedy tworzyły niemal łańcuchy, jak na polu bitwy, ale wówczas pojawiała się możliwość zapewnienia całemu oddziałowi odpoczynku pod dachem, co było niezwykle ważne w obliczu bardzo deszczowej pogody, a grenadierzy bardzo lubili możliwość wysuszenia się w nocy. Ruch na szerokim froncie był również zgodny z taktyką przyjętą przez austriacką straż tylną. Zazwyczaj, decydując się na powstrzymanie nas w jednej lub drugiej pozycji, otwierali ogień artyleryjski z bardzo dużej odległości, używając przestarzałych dział z brązu, które najwyraźniej postanowili poświęcić. Małe oddziały wyposażone w karabiny maszynowe były rozlokowane w ukryciu i ujawniały się dopiero, gdy zbliżyliśmy się na odległość dobrego ognia karabinowego. Następnie, po energicznym ostrzelaniu wszystkich celów, które wydawały im się widoczne, szybko znikały, często porzucając swoje karabiny maszynowe. Mieliśmy nawet pomysł, że uciekli w przygotowanych wcześniej chłopskich wozach, a nawet ubrani w chłopskie ubrania. Brak dużych celów podczas naszej ofensywy na szerokim froncie, zarówno dla wspomnianych wcześniej dział, jak i dla tych rozrzuconych na szerokim froncie zajmowanym przez austriackie karabiny maszynowe, pozbawił je możliwości zadania nam poważniejszych strat.

Następnym miejscem, w którym Austriacy stawili wyjątkowo zacięty opór, było podnóże Gór Sandomierskich, które przecinały trasę naszego marszu w kierunku Krakowa. Porośnięty gęstym lasem łańcuch Gór Sandomierskich, o dużym zboczu ku północy, czyli w naszym kierunku, wydawał się być bardzo poważną przeszkodą. 


 (...)

 

Źródło:

1. M.I.Pestrzeckij, Wospomnanija komandira 12go grenadierskogo Astrachanskogo Imperatora Aleksandra III połka, Moskwa 2011

Zdjęcia:

1. Internet

wtorek, 11 marca 2025

Działania wojenne w okolicach dworu w Moniakach w dniach 5-16 lipca 1915 r.

 

Lipiec roku 1915 to w dziejach I wojny światowej na Lubelszczyźnie stopniowy odwrót wojsk rosyjskich z zajmowanych terenów, przerywany zaciekłymi walkami toczonymi przez nie na kolejnych opóźniających liniach obrony z postępującymi za carską armią jednostkami austro-węgierskimi i niemieckimi. Już na początku lipca walki objęły tereny całej Gminy Urzędów stanowiąc część wielkiej bitwy nazwanej potem Drugą Bitwą pod Kraśnikiem – była to pierwsza próba powstrzymania działającej na tym odcinku austro-węgierskiej 4 Armii arcyksięcia Józefa Ferdynanda przez jednostki 4 Armii rosyjskiej gen. Ewerta. Działania bojowe w okolicach samego Urzędowa opisałem w artykule opublikowanym w Głosie Ziemi Urzędowskiej z roku 2011. Poniższy artykuł opisuje pokrótce wycinek zmagań w zachodniej części Gminy, a konkretnie w okolicy dworu w Moniakach znajdującego się w 1915 r. pomiędzy Bobami a Moniakami.


                                 Wygląd dworu przed wybuchem I wojny światowej


Dwór w Moniakach wybudowany został około roku 1760 a jego pierwszymi właścicielami byli chorąży żytomierski Jakub Wierzbicki oraz jego syn Jacek. Podczas swojego istnienia był wielokrotnie remontowany a generalną przebudowę przeszedł w roku 1909, tuż przed wybuchem I wojny światowej. Na początku lipca 1915 r. dwór, podobnie jak i sąsiednie miejscowości leżące w dolinie strumienia Podlipie znalazły się pomiędzy dwiema rosyjskimi liniami obronnymi, przygotowanymi uprzednio m.in. rękami miejscowej ludności wzdłuż częściowo zalesionego brzegu Urzędówki oraz na wzgórzach na północ od linii Chruśliny-Boby-Moniaki. Po stronie rosyjskiej broniły się tu jednostki należące do 3 Dywizji Grenadierów. – 10 Małorosyjski Pułk Grenadierów i 12 Astrachański Pułk Grenadierów (dalej pp. gren.), natomiast do ataku na ich pozycje sposobili się Niemcy z 47 Rezerwowej Dywizji Piechoty (dalej DP), a konkretnie 217 i 218 Rezerwowe Pułki Piechoty (dalej rez. pp.). 

Walki rozpoczęły się w dniu 5 lipca. Początkowo okoliczni mieszkańcy mogli jedynie domyślać się co oznacza dochodząca zza lasu i potężniejąca z każdą chwilą kanonada – w tym czasie Austriacy próbowali wgryźć się w rosyjskie pozycje pod Urzędowem, z kolei Niemcy czynili to samo w okolicach Idalina. Zapewne jedynymi widocznymi oznakami toczącej się bitwy w tym dniu były transporty rosyjskich rannych w jedną stronę i posiłków w drugą. Walczących żołnierzy mieszkańcy Bobów i Moniaków ujrzeli fizycznie około południa 6 lipca. Wczesnym rankiem tego dnia niemieckie oddziały zdobyły bowiem leśne pozycje Rosjan nad Urzędówką i wyparły ich w kierunku Chruślanek. Rosyjscy grenadierzy próbowali jeszcze szczęścia w kontrataku, jednak wskutek jego odparcia i utraty licznych jeńców otrzymali ok. godziny 10 rozkaz wycofania się na wspomnianą drugą linię obrony, bięgnącą wzgórzami okalającymi od północy dolinę strumienia Podlipie. W tej sytuacji cywilni mieszkańcy znaleźli się pomiędzy niemieckim młotem a rosyjskim kowadłem… Pewnym schronieniem okazał się kościół w Bobach, gdzie okoliczni mieszkańcy ukryli się na czas walk.

Niemcy uporządkowali pod osłoną lasu swoje szeregi i ruszyli do dalszego ataku – w stronę dworu w Moniakach skierowano I batalion 217 rez. pp. Jego żołnierze około godziny 14 pojawili się na wzgórzach pod Mikołajówką, na co tylko czekali nie tylko grenadierzy z 10 pp gren. ukryci w okopach na przeciwległych wzgórzach, ale również rosyjscy artylerzyści rozpoczynając ostrzeliwanie schodzących w dół Niemców z dział różnego kalibru. Ci ostatni nie mieli zatem łatwego zadania – co prawda początkowo poruszanie się wśród wysokich łanów zbóż zapewniało jako taką osłonę, jednak na samym dnie doliny znajdowały się silnie zabagnione łąki co wyraźnie spowolniło tempo natarcia. Do godziny 17 znajdujący się pod nieustannym ostrzałem niemieccy żołnierze zdołali dotrzeć do niewielkiego lasku położonego na pd.-zach. od dworu w Moniakach, a po zapadnięciu zmroku zajęli Boby. Silny ostrzał nieprzyjacielskiej piechoty i artylerii nie pozwolił im jednak na przeprawę na drugi brzeg strumienia Podlipie. Rozstrzygnięcia nie przyniosły także walki toczone na zachód od Bobów, gdzie – pomimo przekroczenia strumienia – nie udało się zdobyć świetnie zamaskowanych pozycji rosyjskich grenadierów, którym dodatkowo przybyły posiłki w postaci dwóch batalionów 31 Aleksiejewskiego Pułku Piechoty. Noc żołnierze niemieccy spędzili korzystając z żelaznych racji żywności gdyż dotarcie kuchni polowych było w tych warunkach niemożliwe. 


Rankiem 7 lipca wznowiono walki, jednak początkowo przynosiły one Niemcom równie mizerne efekty co poprzednio. Około południa bezskuteczność frontalnych ataków skłoniła niemieckie dowództwo do podjęcia próby zajęcia znajdującego się na lewym skrzydle rosyjskich pozycji dworu w Moniakach. Zadanie to przypadło 3 kompanii z I batalionu. Pomimo nieustającego ostrzału nieprzyjaciela dowodzone przez podporucznika. Friedricha 2 plutony z jednym karabinem maszynowym zdołały przedostać się przez strumień Podlipie i zajęły dwór. Na rosyjski kontratak nie trzeba było długo czekać: około godziny 17 carscy żołnierze ruszyli do ataku w stronę dworu zarówno z północy jak i ze wschodu, spośród zabudowań Moniaków. Ppor. Friedrich zareagował błyskawicznie rozmieszczając część swoich ludzi wzdłuż drogi prowadzącej z dworu do drogi Moniaki-Kolonia Boby wzmacniając ich dalszymi 3 karabinami maszynowymi a resztą obsadzając zabudowania dworskie. Rosjanie kryjąc się za drzewami i zabudowaniami, powiewając dla zmylenia przeciwnika białymi flagami, podeszli na odległość 50 m od niemieckich pozycji, jednak zostali przywitani tak zajadłym ostrzałem z broni ręcznej i maszynowej, że po krótkiej wymianie ognia wycofali się na pozycje wyjściowe.

O ile na niemieckim odcinku frontu Sprzymierzonych utrzymywała się względna równowaga, znacznie gorzej dla nich wyglądała ona nieco dalej na wschód, w kierunku Urzędowa. Tam bowiem rosyjskie dowództwo wykorzystując osłabienie i zmęczenie przeciwnika dotychczasowymi walkami przygotowało plan silnego kontruderzenia na linii Urzędów-Popkowice-Wilkołaz, które rozpoczęło się już w godzinach porannych 7 lipca. Znajdujące się tam pozycje austro-węgierskie zostały wskutek tego przełamane a jednostki Sprzymierzonych odrzucone daleko na południe co stwarzało zagrożenie dla prawej flanki jednostek niemieckich pod Moniakami i wymagało zdecydowanej interwencji tych ostatnich na tym właśnie odcinku.

Wskutek zaistniałej sytuacji niemieckie dowództwo zdecydowało się na odwrót z północnego brzegu strumienia Podlipie i wycofanie oddziałów na zalesione wzgórza na południe od strumienia. Odskok rozpoczął się po zapadnięciu zmroku. Na tyły ewakuowano też mieszkańców Bobów, po czym zabudowania wsi zostały podpalone celem ułatwienia obserwacji przedpola. 8 lipca nie niepokojeni przez Rosjan Niemcy spędzili na umacnianiu swoich pozycji na wzgórzach na południe od strumienia Podlipie. Naprzeciwko moniackiego dworu jeden pluton z 9 kompanii 217 rez. pp obsadził dodatkowo wysuniętą w stronę strumienia krawędź lasu – w najbliższych dniach miała stać się ona miejscem zaciekłych walk. Na wysokości dworu w Moniakach pozycje niemieckie łączyły się ze znajdującymi się na prawo od nich węgierskimi żołnierzami z 18 DP Honwedu (dalej DPH).

Względny spokój panujący w okolicy moniackiego dworu skończył się w dniu następnym, 9 lipca, kiedy to Rosjanie ukończywszy na tym odcinku przygotowania do pogłębienia uzyskanego pod Urzędowem przełamania rozpoczęli silne natarcie. Pierwszym zwiastunem nadchodzących kłopotów było zauważenie około południa rosyjskiego obserwatora na wieży kościoła w Bobach. O tym, że nie pojawił się on tam w celu podziwiania widoków świadczyło rozpoczęcie ok. godziny 15 potężnego ostrzału rosyjskiej artylerii, skierowanego na niemieckie pozycje na wzgórzach. Półtorej godziny później ruszyła do ataku rosyjska piechota – początkowo tyraliery grenadierów uderzyły na Niemców z rejonu Bobów, a o godzinie 19 do natarcia dołączyli także carscy żołnierze skoncentrowani w rejonie dworu i samych Moniaków. Rosjanie przekroczyli dolinę strumienia i okopali się u podnóża wzgórz zajmowanych przez oddziały niemieckie, oczekując na zapadnięcie ciemności. Wkrótce plac boju rozświetlały jedynie płomienie z palących się zabudowań, nieustanny ostrzał prowadziła też carska artyleria. Wtedy to, około godziny 2 nad ranem wzdłuż rosyjskich linii przebiegł ognisty wąż wystrzałów z broni ręcznej po czym grenadierzy ruszyli do szturmu na pozycje niemieckie. Dziesiątkowani przez znajdujących się powyżej Niemców wytrwale parli w górę. Jako pierwszy w ich ręce wpadł wysunięty fragment lasu naprzeciwko dworu w Moniakach – broniący go niemiecki pluton pod dowództwem ppor. Schorlemera został otoczony i rozbity w ataku na bagnety. Najwięcej kłopotów sprawił Rosjanom umieszczony tu karabin maszynowy, który skutecznie spowalniał ich postępy – jego walcząca do ostatniego naboju obsada uległa dopiero gdy grenadierzy zdołali zajść ją od tyłu. Rosjanie stracili tu około 200 poległych. Po zdobyciu wysuniętej pozycji Niemców, carscy żołnierze uderzyli na położona za nią główną linię umocnień. Tutaj jednak zderzyli się z silnym kontratakiem znajdujących się w rezerwie niemieckich kompanii, wspartych dodatkowo dwoma kompaniami Węgrów z 18 DPH – grenadierzy nie utrzymali pola i tracąc 30 jeńców oraz licznych poległych zostali zmuszeni do wycofania się na wzgórza za Moniakami. Podobny przebieg miały też walki naprzeciwko Bobów i około godziny 3 nad ranem Rosjanie rozpoczęli ogólny odwrót na pozycje wyjściowe. W ręce Niemców wpadło ogółem 170 jeńców i kilkaset sztuk rosyjskich karabinów. Straty własne walczącego w bezpośredniej okolicy dworu w Moniakach 217 rez. pp wyniosły ponad 200 rannych i zabitych.

                                           Kościół w Bobach latem 1915 r.

Jak się potem okazało leśne pozycje 47 Rez. DP i 18 DPH na wzgórzach naprzeciwko moniackiego dworu stały się zbawiennym zawiasem całego frontu Sprzymierzonych w rejonie Urzędowa – znajdujące się na prawo jednostki austro-węgierskie zostały bowiem odrzucone aż za Wyżnicę i jedynie utrzymaniu pozycji przez Sprzymierzonych pod Bobami i Moniakami należy w głównej mierze zawdzięczać decyzję rosyjskiego dowództwa o wstrzymaniu rozwijającego się nadzwyczaj dobrze ataku i powrocie na pozycje wyjściowe w obawie przed atakiem nieprzyjaciela na swoje tyły.

Przez kolejne dni jednostki Sprzymierzonych pozostawały na swoich dotychczasowych pozycjach – walki trwały na innych odcinkach lubelskiego frontu. Dalsze działania w rejonie Moniaków i Urzędowa oddziały austro-węgierskiej 4 Armii podjęły dopiero 16 lipca. Znajdujące się naprzeciwko dworu jednostki niemieckie otrzymały wówczas rozkaz wsparcia atakującej na prawo od nich 37 DPH. Jako cel nocnego natarcia wybrano tym razem odcinek pomiędzy dworem a samymi Moniakami. Atakować miały dwa bataliony 217 rez. pp – II batalion miał przemieszczać się naprzód przez zabudowania dworskie a III batalion przez resztki zabudowy Moniaków. Budynki obsadzały nieliczne rosyjskie straże przednie, właściwe carskie pozycje rozciągały na wzniesieniach się ok. 300 m dalej. Atakujące kompanie ok. godziny 1.30 bez większych przeszkód zajęły zarówno dwór jak i same Moniaki, jednak nie udało się im bezgłośnie unieszkodliwić rozmieszczonych tu rosyjskich posterunków i te, wycofawszy się na główną linię obrony, zaalarmowały jej obsadę o nadchodzącym niebezpieczeństwie. W ten oto sposób miał powtórzyć się scenariusz z 7 lipca, kiedy to Niemcy w krwawych walkach musieli zdobywać silne rosyjskie pozycje obronne. Skoro więc plan ataku z zaskoczenia spalił na panewce, obydwa niemieckie bataliony rozpoczęły staranne przygotowania pozycji wyjściowych do generalnego szturmu. Przy akompaniamencie ognia artyleryjskiego z obydwu stron, nieustannie ostrzeliwane przez Rosjan niemieckie jednostki okopały się wzdłuż polnej drogi prowadzącej z dworu w stronę Wierzbicy. Dawało to jako taką ochronę przed nieprzyjacielskim ostrzałem, który miał z wyżej położonych pozycji doskonały wgląd na przedpole. Szturm rozpoczął się o godzinie 7.30. Atakujących miały wspierać 2 karabiny maszynowe rozlokowane w zabudowaniach dworskich oraz 3 dalsze strzelające ze znanej już dobrze krawędzi lasu za strumieniem Podlipie. Na niewiele to się zdało i nacierający żołnierze ponosząc duże straty w zabitych i rannych (w tym obydwaj d-cy batalionów) zostali zmuszeni ok. godziny 9 do zaprzestania ataku i okopania się w miejscu gdzie aktualnie się znajdowali. Prowadzący atak oficerowie meldowali o bezcelowości ataku podczas dnia a padający deszcz i niemożność odtransportowania rannych na tyły dopełniały ten nieciekawy dla Niemców obraz. Niemieckie dowództwo zdecydowało się wesprzeć walczących żołnierzy nowymi siłami (pod dworem pojawiła się kompania z 19 Rezerwowego Batalionu Strzelców z 1 karabinem maszynowym) i odłożyć dalsze ataki aż do późnych godzin wieczornych. Wznowienie walk nastąpiło ok. godziny 22, jednak tylko nielicznym żołnierzom udało się dotrzeć do rosyjskich zasieków z drutu kolczastego – w zaistniałej sytuacji ok. północy nakazano ogólny odwrót na pozycje wyjściowe na północnym skraju zabudowań dworskich i Moniaków. W trakcie całego dnia obydwa atakujące niemieckie bataliony poniosły wysokie straty – II batalion: 51 zabitych i 131 rannych, III batalion: 40 zabitych i 144 rannych.

W kolejnych dniach wyczerpane jednostki niemieckie nie podejmowały już dalszych prób ataku, ograniczając się do penetrowania przedpola w poszukiwaniu rannych i zabitych towarzyszy. Rankiem 19 lipca patrole zameldowały o wycofaniu się Rosjan z ich niezdobytych do tej pory pozycji. Niemieckie oddziały ruszyły wkrótce dalej a działania wojenne szczęśliwie już nie powróciły te okolice.

Ówczesna właścicielka majątku dworskiego, Zofia Zembrzuska, tak w skrócie wspominała te wydarzenia:

W r. 1915 w Czerwcu i Lipcu zwycięskim pochodem przyszły znów wojska Niemiec i Austrii na ziemię naszą. Toczyły się krwawe walki na polach Moniak, Bobów, pod wzgórzem Podlipie i wąwozem Dąbrówką. Spalone zostały od szrapneli i granatów zabudowania gospodarskie Wierzbicy i Moniak - ocalał tylko stary dwór, spichlerz murowany i kilka starych budynków. Na polach i w ogrodzie poległo przeszło 200kilkudziesięciu Rosjan i 360 pruskich żołnierzy i oficerów, z których 49 leżało rok cały pogrzebanych pod stuletnią lipą tuż koło dworu, zanim władze przeniosły poległych na specjalny cmentarz w Bobach.”

Wspomniany wyżej cmentarz w Bobach zachował się do dnia dzisiejszego na południe od wsi Boby – kryje łącznie szczątki poległych w tej okolicy w latach 1914-15 ok. 350 żołnierzy austro-węgierskich i rosyjskich oraz 246 żołnierzy niemieckich.

Po II wojnie światowej dwór w Moniakach został przejęty przez państwo i pomimo dalszego użytkowania stopniowo popadał w ruinę. Od całkowitego zniszczenia ocaliło go przeniesienie w roku 1977 do Janowca, gdzie od tej pory stanowi jeden z cenniejszych zabytków w zbiorach Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym.


Bibliografia:

  1. Das Reserve-Infanterie-Regiment Nr. 217 im Weltkriege, Berlin 1932;

  2. Dąbrowski M., Cmentarze wojenne z lat I wojny światowej w dawnym województwie lubelskim, Lublin 2004;

  3. De Lazari A.H., Aktiwnaja oborona korpusa po obytu dienstwij 25-go armejskogo korpusa pod Opatowom w maje i pod Krasnikom w julie 1915 r., Moskwa 1940;

  4. Zinserling Z., Moniaki. Dwór i jego mieszkańcy w dokumentach i wspomnieniach, w: www.moniaki.eu;

  5. strona internetowa: www.janowiec.pl

Zdjęcia:

  1. strona internetowa: www.moniaki.eu

  2. In West Und Ost. Kriegsbilder aus der Geschichte der 47. Reserve-Division, Monachium 1917


środa, 5 lutego 2025

Puławski epizod z Wielkiej Wojny - oczami jeńca wojennego.

Poniżej zamieszczam fragment pamiętnika Jana Szuścika, żołnierza armii austro-węgierskiej, który służąc w cieszyńskim 100 Pułku Piechoty (12 Dywizja Piechoty, I Korpus) walczył w okolicach Puław podczas Drugiej Bitwy Dęblińskiej, gdzie 24 października 1914 r., podczas walk w Puszczy Kozienickiej, dostał się do rosyjskiej niewoli. Wraz z grupą innych jeńców został początkowo odstawiony do Kozienic, skąd następnie przetransportowano ich do Lublina - mijając po drodze Puławy...

------------------------------------------------------------------------------------------

(...)

Następnego dnia [26.10.1914 r. - przyp. aut.] przyłączono mnie do transportu odchodzącego do Puław. Przed Puławami spoczywaliśmy w jakimś dworze [być może chodzi o Bronowice albo Górę Puławską - przyp. aut.]. W ciągu dnia niejedno się widziało, co do dziś dnia utkwiło w pamięci: te olbrzymie zapasy, te rozliczne furgony, te roboty fortyfikacyjne, a między innemi i krzyż drewniany nad głową Chrystusa na wylot przedziurawiony. Była to robota niemiecka. Zapędziła się na prawy brzeg Wisły jedna dywizja niemiecka, ale zrejterowała wobec przewagi Rosjan.

Prowadzili nas Kozacy, ci straszni, ci okrutni. Były to chłopy dobroduszne i bardzo śpiewne. Wieczorem jeden z nich obdarzył mnie konserwą mięsną i kawałem chleba. Kozacy byli na żydów strasznie zawzięci. W naszym transporcie było ich kilkunastu. Wieczorem podczas spoczynku w podwórzu pewnego folwarku niedaleko Puław, rozłożyli ogień i zabierali całe belki ze stodoły, ażeby go podtrzymać. Śpiewali, tańczyli, a w końcu i pohulali. Złapali jednego żyda i bez pardonu rzucili w ogień. 

 


Gdy się biedak wygramolił z ognia, poczęli się nim bawić jak piłką nożną i co chwila rzucali go w płomienie, aż biedak został bezprzytomny. Wtedy ściągnęli go ze stosu i oblali wodą. Był tak poparzony, że nie wrócił już do przytomności. Byli tacy spośród jeńców, co się temu śmiali, inni po raz pierwszy wglądnęli w głębię duszy rosyjskiej i pomyśleli o przyszłości.

Z Puław zawieziono nas do Lublina. Pierwszy śnieg zaprószył ziemię. Czekaliśmy wieczorem i nocą na pociąg dalszy, który miał nas zawieźć gdzieś w głąb Rosji.

(...)

 ------------------------------------------------------------------------------

Źródło:

1. Jan Szuścik, Pamiętnik z wojny i niewoli 1914-1918, Cieszyn 1925

Zdjęcia i rysunki:

1. Jan Szuścik, Pamiętnik z wojny i niewoli 1914-1918, Cieszyn 1925

2. www.fotopolska.eu

środa, 8 stycznia 2025

"Puławskie" epizody Wielkiej Wojny okiem brytyjskiego obserwatora wojennego.

Cennym uzupełnieniem tłumaczeń dzienników bojowych są zazwyczaj relacje osób postronnych - czy to zwykłych mieszkańców czy też np. korespondentów lub obserwatorów wojskowych. W tym artykule przyjrzymy się jak działania wojenne w okolicach ówczesnej Nowej Aleksandrii w 1914 r. z zaplecza frontu widział brytyjski obserwator wojenny przy armii rosyjskiej, sir Alfred Knox.   

-------------------------------------------------------


                                        Generał major Alfred Knox (zdjęcie z 1918 r.)
 

Wtorek, 6 października 1914 r. [przy sztabie 14 Dywizji Kawalerii – przyp. Aut.]

 

Opuściliśmy Łagów wkrótce po wschodzie słońca i zajęliśmy pozycje 5 i pół wiorsty na wschód od Zwolenia w celu „opóźniania postępów Niemców”.

(…)

Rozkaz, który otrzymaliśmy rankiem od dowództwa Korpusu [Korpus Kawalerii Nowikowa – przyp. Aut.] nakazywał opóźniać wroga, jednak bez angażowania się w poważniejsze starcia i kierować się ku przeprawie i na biwak na wschód od Nowej Aleksandrii.

(…)

Kiedy dotarliśmy do mostu w Nowej Aleksandrii o godzinie 17, I Brygada już tam była, natomiast II-ga była już niedaleko. Wróg nie ścigał nas, prawdopodobnie czekając na podciągnięcie większych sił.

(…)

4 Armia, która miała kwaterę w Lublinie, wysłała Korpus Grenadierów do Nowej Aleksandrii oraz XVI Korpus do Iwangorodu. Grenadierzy zajęli jedną brygadą silne umocnienia polowe na przyczółku mostowym na zachód od rzeki – mówi się że korpus przybył tu zaledwie 3 dni temu.

(…)

Zjedliśmy obiad w tej samej restauracji w Nowej Aleksandrii, w której stołowałem się dwa i pół roku temu. Gospodarzem był generał Nowikow, emanujący kawaleryjską pewnością siebie i ustawicznym pociąganiem za wąsy. Dostaliśmy barbarzyński posiłek połączony z długim oczekiwaniem oraz niemal nic do picia poza brandy, po czym udaliśmy się konno 8 wiorst w padającym deszczu do wiejskiego domu, gdzie spędziliśmy noc. [Osiny – przyp. Aut.]

Czwartek, 8 października 1914 r.

Wygląda na to że 4 i 9 Armia zostały rozmieszczone wzdłuż Wisły, z dowództwami w Lublinie (4 Armia) i Kraśniku (9 Armia). Generał Erdeli [d-ca 14 Dywizji Kawalerii – przyp. Aut.] powiedział mi, że 2 Armia maszeruje w kierunku Warszawy. Cała kawaleria otrzymała rozkaz 4-dniowego odpoczynku pod Nową Aleksandrią a następnie szybkiego marszu na północ od Warszawy. Wygląda to na przygotowania do decydującej bitwy w tamtym rejonie, która może się rozpocząć w przeciągu tygodnia.

Pożegnałem się z 14 Dywizją i wyruszyłem na stację w Nowej Aleksandrii. (…) Musiałem czekać 4 godziny na pociąg. W międzyczasie trafiła mi się podwózka do Iwangorodu, gdzie dostałem się na pociąg do Warszawy.

(…)

Poniedziałek, 12 października 1914 r.

(…)

Rosjanie podjęli ofensywę. 4 Armia przekroczyła Wisłę w Iwangorodzie i Nowej Aleksandrii o 3 rano 9 października. Przeprawione siły zostały odrzucone przez ogień nieprzyjacielskiej ciężkiej artylerii. Silnie ufortyfikowany przyczółek mostowy pod Nową Aleksandrią został porzucony; nieprzyjacielski pocisk spadł tam na most pontonowy, który uległ zniszczeniu, wiele domów w Nowej Aleksandrii również spłonęło w wyniku ostrzału. Wieczorem 11 października nieprzyjacielski pocisk uszkodził linię kolejową pomiędzy Iwangorodem i Nową Aleksandrią. Komunikację przywrócono po południu 12 października.

Nie świadczyło to zbyt dobrze o rosyjskiej ofensywie, jednak sami Rosjanie określali to tylko jako „lokalny sukces przeciwnika”.

(…)

Stacja kolejowa w Lublinie jest zatłoczona wojskiem. Asystent komendanta stacji powiedział mi, że wysłał wczoraj 26 pociągów jedną tylko linią do Iwangorodu (…)

Piątek, 16 października 1914 r.

(…)

9 Armia otrzymała rozkaz do forsowania rzeki w nocy z 19 na 20 października, jednak jej most pontonowy, który aktualnie jest przerzucany z powrotem znad Sanu, nie zdoła przybyć przez 22 października.

(…)

9 Armia ma otrzymać ciężką artylerię z Iwangorodu na potrzeby wsparcia niedzielnego forsowania rzeki. Linia kolejowa pomiędzy Iwangorodem i Nową Aleksandrią jest wciąż zamknięta dla ruchu kolejowego, wskutek ostrzały nieprzyjacielskiej ciężkiej artylerii.

(…)

Wtorek, 20 października 1914 r.

9 Armia przekazała wszystkie swoje pontony do 4 Armii. Oczekując na ich zwrot, armia otrzymała rozkaz „angażowania” przeciwnika przed swoim frontem.

(…)

Środa, 21 października 1914 r.

Pontony wysłane 4 Armii są zwracane drogą kolejową – kiedy zostaną dostarczone do XXV i XIV Korpusu, te zaczną przeprawę pod Nową Aleksandrią. Będzie to miało miejsce w przeciągu 2-3 dni. Ściągana jest ciężka artyleria do osłony przeprawy.

(…)

Jednostki 9 Armii otrzymały ogólnikowe rozkazy. (…) XXV Korpus przeprawia się mostem pontonowym pod Nową Aleksandrią i naciera wzdłuż szosy na Zwoleń. XIV korpus maszeruje z Opola Lubelskiego i ma osiągnąć Nową Aleksandrię w 2 dni. XVIII Korpus ma przeprawić się w miarę możliwości, ale dalej w górę rzeki. (…) 13 Dywizja Kawalerii przeprawi się w Iwangorodzie i prowadzi rozpoznanie na południe oraz na lewo od Uralskiej Dywizji Kozaków. 1 Dońska Dywizja Kozaków przeprawia się przez Wisłę pod Janowcem, na południe od Nowej Aleksandrii nocą 23 października. (…) Rozkazy zostały przesłane jednostkom telegrafem, pocztą lotniczą oraz poprzez zmotoryzowanych cyklistów.

(…)

Sobota, 24 października 1914 r.

(…)

Linia frontu na lewo od 2 Dywizji Gwardii jest przedłużana przez 1 Dywizję Gwardii, a ta ma obecnie kontakt z prawym skrzydłem XXV Korpusu, który wczoraj ukończył przeprawę pod Nową Aleksandrią. Do XXV Korpusu dołączył dzisiaj po lewej stronie XIV Korpus.

(…)

Mamy [na lewym brzegu – przyp. Aut.] 6 korpusów – jeżeli te siły zdołają szybko zrolować front trzech korpusów austriackich, będzie możliwe zmuszenie do odwrotu 7-9 niemieckich korpusów stojących pod Warszawą.

(…)

 

Tymczasowa przeprawa mostowa pod Puławami z roku 1914

 

Poniedziałek, 26 października 1914 r.

Rodzianko i ja wyruszyliśmy w odwiedziny do XXV Korpusu, zajmującego stanowiska na naszym lewym skrzydle.

Wyruszyliśmy krótko po 8 rano. Wzdłuż całej drogi z Iwangorodu do Nowej Aleksandrii, liczącej 23 wiorsty, prawy brzeg Wisły był chroniony umocnieniami polowymi. Wracając tą drogą już po zmroku, zauważyliśmy że były one strzeżone przez posterunki, pomimo tego że wróg został już odparty na pewną odległość od lewego brzegu.

Sztab XXV Korpusu zastaliśmy w Pałacu Czartoryskich w Nowej Aleksandrii. Został on skonfiskowany po powstaniu z roku 1863 i obecnie jest użytkowany na potrzeby uczelni rolniczej. Jest to budowla ogromnych rozmiarów, wybudowana na wzorze Fontainebleau z aleją liczącą kilka mil długości.

Generał Ragoza, d-ca Korpusu oraz jego szef sztabu, płk. Gałkin wyjaśnili nam, że XXV Korpus w składzie 70 Drez. i 3 Dgren. przeprawił się przez rzekę nocą z 22 na 23 października. Zdołali uchwycić lewy brzeg z uwagi na zaskoczenie przeciwnika, jednak w ciągu pierwszych 36 godzin od przeprawy, przeciwnik silnie kontratakował i Korpus nie był w stanie zająć odpowiednio dużego obszaru do rozwinięcia swoich sił. XIV Korpus przeprawił się po tym samym moście nocą z 23 na 24 października. 25 października natarcie zostało wsparte artylerią z twierdzy [w Dęblinie – przyp. Aut.], ogniem ciężkiej artylerii z prawego brzegu oraz postępami 1 Dywizji Gwardii na prawym skrzydle Korpusu. Odbywało się to w ustawicznych walkach wręcz, podczas których Austriacy ponosili duże straty. Obydwa korpusy wzięły do niewoli 5000 jeńców podczas 4 dni. 70 DRez nacierała po prawej stronie drogi po otwartej przestrzeni. Ta dywizja straciła 2700 szeregowych oraz 47 oficerów podczas trzech dni walk 23-25 października. Jej dowódca, nocą 23 października przybył do okopów swoich żołnierzy i powiedział, że most na ich tyłach pod Nową Aleksandrią został spalony! Następnie objął osobiste dowództwo – a jest to niezbędne w przypadku dywizji rezerwowych. Wg słów Gałkina, są one bardziej „wrażliwe” niż dywizje liniowe.

XXV Korpus do świtu [23 października – przyp. Aut.] zajął linię Filipinów-Wólka Zamojska. XIV Korpus zajął pozycje na ich tyłach oraz na lewym skrzydle, ukierunkowując się w stronę Wisły.

(…)

13 Dywizja Kawalerii wraz z 1 Dońską Dywizją Kozaków przeprawiła się ubiegłej nocy w pobliżu Janowca i zamierza wznowić natarcie z nastaniem dnia.

Efektem walk jest odparcie Austriaków z dużymi stratami dla nich, jednak zdołali się oni oderwać od naszych jednostek, co zmniejsza szanse na decydujący sukces.

(…)

Wtorek, 27 października 1914 r.

Opuściliśmy z Rodzianko Iwangorod o godzinie 15 i przez Nową Aleksandrię pojechaliśmy do Zwolenia, jako że sztab Korpusu dostał ubiegłej nocy rozkaz do przemieszczenia się do tej miejscowości. Rozkaz był dość ryzykowny, ponieważ XXV Korpus ubiegłej nocy zajmował pozycje w odległości 8 wiorst na wschód od Zwolenia a nasze najbliższe oddziały znajdowały się w podobnej odległości na północ i północny-wschód od miasta.

Jednakże, Austriacy ewakuowali Zwoleń już o 5 rano (...)

--------------------------------------------------------

Źródło:

1. Knox Alfred, With the Russian Army 1914-1917. Being chiefly extracts from the diary of a military attache, Londyn 1921 

Zdjęcia:

1. en.wikipedia.org

2. Mosty i brama z Puław, Grupa na Facebooku